↑ Powrót do Opowiadania

Władek

             Mieliśmy w kole dwóch Władków: starszego sierżanta sztabowego i lekarza, chirurga, podobnego trochę do Luis’a de Funes, doskonałego we wszystkich operacjach, które wykonywał w pobliskim szpitalu. Rękę miał twardą, jak każdy chirurg kostny, a siekiera, młotek lub inne dowolne narzędzie tworzyły w jego dłoni nierozerwalną, jakby zrośniętą całość, którą posługiwał się równie sprawnie jak skalpelem, piłą i chirurgicznym dłutem podczas codziennie wykonywanych operacji. Zresztą, kości udowe łamał podobno bez użycia narzędzi, taką miał krzepę, pomimo niewielkiego wzrostu. Sympatyczny, często odkażający swoje wnętrze środkami, darowanymi przez wdzięcznych pacjentów, których przywracał do życia po wypadkach, ciężkich urazach i chorobach, mających najczęściej beznadziejne rokowania.
Władek – sierżant – za kołnierz też nie wylewał i w robotach był tak samo sprawny jak Władek – chirurg. Do wszelkich prac w obwodzie stawiał się na każde zawołanie. Miał sporą swobodę w jednostce gdzie służył i wyrozumiałego szefa, który wiedział, że jak trzeba, to Władek i dwie doby bez picia w pracy wytrzyma, więc zwalniał go często z codziennych obowiązków, jeśli taka była konieczność. I dobrym był myśliwym także. O takich mówi się zwykle, że „mają nosa”. Takiego właśnie myśliwskiego nosa, a raczej szczęścia w spotkaniach ze zwierzyną Władek miał. Lubiłem z nim polować, bo tam, gdzie przebywał Władek zawsze coś się działo. Był jak Jancio Wodnik, którego dzika zwierzyna traktowała jak cząstkę przyrody i niczego się nie obawiając dawała się podejść, lub sama przychodziła na niewielką odległość.
Lubił Władek polować sam. Do lasu na Podborzu jeździł zazwyczaj zdezelowanym rowerem i tylko wtedy, jak nastawały ciężkie zimowe dni zabierałem go „po drodze” do samochodu, bo takowego nie miał . Polowaliśmy wtedy w tym samym rewirze, ja – na upatrzonej ambonie, a Władek gdzieś w pobliżu, nie określając nigdy, gdzie to „pobliże” się znajduje. I często on, z horyzontalnej dubeltówki, zdecydowanie częściej niż ja ze sztucera strzelał celnie do zwierza, a to przechadzając się gdzieś po lesie, a to zasadzając się na dukcie na coś grubszego. Mówił, że jak św. Hubert daje, to trzeba brać! Bo się obrazi i nie da!
Zbliżał się koniec polowań na dziki, a plan ich pozyskania w kole nie był całkowicie wykonany. Pogoda tamtej zimy była kapryśna, śniegu jak na lekarstwo, a co parę dni następowała gwałtowna odwilż zlizując jego cienką warstwę, spod której dużymi plackami wyzierała trawa. Podmokłości, jak to na Mazowszu tworzyły rozległe rozlewiska, czasami trudne do przejścia na płaskiej jak stół równinie w popularnym wówczas obuwiu, jakim były gumofilce.
W takie popołudnie wybrałem się z Władkiem na Podborze, w rejon wsi o wdzięcznej nazwie Pałapus, gdzie na przesmyku stała zwykła, podszyta wiatrem ambona, zwana letnią, z której padło wiele sztuk ładnych dzików, kozłów, lisów i saren. To z niej pozyskałem w lecie kozła o jednym parostku, ale nie „jednorożca”, bo drugi był świeżo ułamany przy samym możdżeniu. Władek – jak zwykle – zajął miejsce „gdzieś w pobliżu” i, jak się później okazało, to jemu, a nie mnie darzył św, Hubert, bo miał watahę dzików, do której strzelał z odległości, prawie dwukrotnie przekraczającą regulaminową. Wcześniej pokręcił się nieco po lesie, coś tam odczytał na resztkach śniegu i zasiadł w odległości stu metrów od ambony, w podrośniętym młodniku, na wąskim dukcie, na rozkładanym krzesełku powodującym po kilkunastu minutach siedzenia w bezruchu znużenie i ból w miejscu, gdzie kończą się plecy, a zaczynają nogi. Ale Władek długo nie siedział. Na dukcie pokazała się wataha dzików; kilka czterdziesto kilogramowych przelatków i jeden wycinek, do którego Władek wypalił, pomimo że miał do niego około siedemdziesiąt metrów. Gdyby się wstrzymał, miałbym całą watahę na otwartym polu i to ja mógłbym odnieść sukces. Ale nie miałem do Władka pretensji, chociaż powinien był się, ze względu na odległość wstrzymać ze strzałem. Ale Władek trafił!! Strzał o wczesnym zmierzchu zaskoczył mnie zupełnie także ze względu na bliskość. Po chwili wyszedł z lasu i przywołującym gestem prosił o zejście z ambony.
– Leży? – zapytałem, będąc niemal pewnym, że za chwilę będziemy robić to co w polowaniu jest najmniej atrakcyjne.
– Musimy go odnaleźć, bo zaznaczył, ale poszedł z watahą tam, skąd przyszedł.
Na zestrzale nie było ani farby, ani ścinki, jedynie kilka wyraźnie zaznaczonych odcisków rapci świadczyły, że dzik zaznaczył. Ale czy strzał, ze względu na odległość był skuteczny? Władek strzelał dobrze, ale czeska breneka, a takich używał jest lekka i z tego dystansu może być kulą mało efektywną. Szukaliśmy dłuższą chwilę i dopiero w odległości około sto metrów Władek znalazł kroplę farby. A więc dostał. Na rozmokniętym śniegu była to niewielka plamka, po której niewiele można było wywnioskować. Robiło się ciemno i dalsze poszukiwania nie miały większego sensu. Dziki mogły pójść parę kilometrów, a bez psa dojście watahy na łaciatym gruncie i do tego w nocy było po prostu niemożliwe.
– Przyjdziemy tutaj jutro rano, wezmę psa i być może dojdziemy postrzałka, bo dzisiaj nic tu po nas – oznajmiłem Władkowi.
Moja seterka Kama udowadniała wielokrotnie, że bardziej lubi las, niż podmokłości i ptactwo w szczerym polu. Bałem się o nią, kiedy w młodnikach oszczekiwała dziki, a będąc dość dużą damą mogła mieć kłopoty w gąszczach w przypadku dziczej szarży.W niedzielny poranek pogoda była jeszcze gorsza. Było ciepło, wietrznie i szanse na znalezienie postrzałka zmalały niemal do zera. Tylko jakiś przypadek mógł zdarzyć, że suczka sobie poradzi, chyba, że dzik zaległ gdzieś niedaleko miejsca, gdzie skończyliśmy wczoraj tropienie. Ale wszystko wskazywało na to, że to obcierka, a nie skuteczny strzał i dzik powinien się wykurować. Władek zatelefonował aby upewnić się, czy w tej sytuacji jest sens jechać do lasu.
– Spróbować można, chociaż wiele wskazuje na to, że będziemy mieli poranny tylko spacerek po lesie. Trzeba jednak podjąć próbę, bo „a nóż widelec”… leży tam, gdzieś niedaleko?
Wstąpiliśmy do leśniczego na Podborzu, gdzie była książka wypisów na polowania i uprzedziliśmy go, że możemy w poszukiwaniach zapędzić się na sąsiedni obwód łowiecki, do ostrowskiej „Mykity”. Wziąłem psa na dość długi otok i przez jałowcowy podszyt drągowin i wysokiego lasu szliśmy za psem, który sobie tylko znanym sposobem trzymał się trasy przejścia watahy przez przyleśne łąki, z rozlewiskami płytkiej wody roztopowej. To, że „trzyma kurs” świadczyły niewielkie zaczerwienienia śniegu co kilkanaście metrów w miejscach, gdzie jeszcze leżał na podorywkach i trawach. Przeszliśmy parę kilometrów to polami, to lasem i powoli traciliśmy nadzieję na dojście watahy. Z tropów pozostawionych na śniegu potwierdzało się to, co mówił Władek. Zranioną była najgrubsza sztuka w watasze, chociaż do miana okazu miała jeszcze daleko. Przed południem weszliśmy po raz kolejny z pól do lasu i suka zatrzymała się na skraju dość gęstej kępy jałowców. Nasłuchiwała i nie reagowała na zachęty, aby iść dalej. Spuściłem ją z otoka, a ona ruszyła biegiem okrążając kępę jałowcowej szczotki i po przeciwnej stronie zaczęła ujadać. Załadowałem broń, pozostawiłem Władka i doszedłem do oszczekującej „coś” suczki. W odległości około dwudziestu metrów, wśród jałowców stała gromadka dzików i zwrócona w stronę psa poruszała zabawnie tabakierami, starając się złapać wiatr i ocenić zaistniałe niebezpieczeństwo. Rozróżnienie poszczególnych sztuk było niemożliwe. Stały zwartą gromadą, a strzał „w ciemno” mógł dosięgnąć innej sztuki niż ta, która była celem naszego tropienia. Trwało to kilka dobrych chwil i wreszcie wataha ruszyła w lewo, wychodząc „tramwajem” z jałowcowego gąszczu. Z przodu i z tyłu szły różnej wielkości, lecz nie różniące się zbytnio podrośnięte sztuki, a pośrodku była ta, którą nie udało się pozyskać Władkowi. Był to sześćdziesięcio kilogramowy przelatek, po którym nie widać było żadnej kontuzji po wczorajszej przygodzie Władka. Złożyłem się do niego i dzik padł w ogniu. Reszta, spłoszona strzałem włączyła najwyższy bieg i po kilku sekundach nie było po niej śladu. Przyszedł Władek i rozpoczęliśmy oględziny. Oprócz świeżej przestrzeliny na tuszy dzika nie było żadnej obcierki. A więc, to nie ten dzik i nie ta wataha. Obszukaliśmy miejsce zalegania dzików w jałowcach, ale postrzałka tam nie było. Zrobiło mi się głupio, ale wytłumaczyłem Władkowi, że ta, do której strzeliłem była największą, a przy tropie największej sztuki widoczne były plamki farby.
– A może to nie była farba? – wydusił z siebie Władek, wyraźnie niezadowolony z efektów naszej niedzielnej wycieczki i mojego wyboru.
-Tak, tak. Buraczki chyba jadł wczoraj i wycierał sobie gwizd o śnieg, bo higiena twarzy to u
dzika rzecz bardzo ważna, szczególnie w niedzielę – odpowiedziałem, starając się rozładować narastające na twarzy Władka niezadowolenie.
Bez słowa zabrał się za patroszenie, a ja poszedłem po samochód. W patroszeniu był Władek mistrzem, bo amatorsko zajmował się świniobiciem i obróbka stu kilowego wieprzka zajmowała mu z rozbiórką i sprzątaniem nie więcej niż trzy godziny. Zawsze przy patroszeniu posługiwał się typowymi, masarskimi nożami i na polowaniach zbiorowych nie potrzebował pomocnika ani zachęty do tej, mało estetycznej roboty. Wyjął wnętrzności, odciął wątrobę, obejrzał żołądek i powiedział:
– Buraczków to on nie jadł. W ogóle nic nie jadł, bo żołądek ma kompletnie pusty, Mały, jak piłka do „ręcznej”, albo jeszcze mniejszy.
Rzeczywiście, pusty w środku i wypełnione powietrzem jelita stanowiły dla nas zagadkę. Ale nie zastanawialiśmy się zbyt długo nad tym, załadowaliśmy dzika do bagażnika i z niedomkniętą pokrywą pojechaliśmy do Cześka, naszego strażnika na przysłowiową kawę i wypić „pozgonne”, jak mawiał nasz kolega Leszek. Dzika na podwórku wyrzuciliśmy z bagażnika, a picie kawy zajęło nam dość sporo czasu. Wieczorem, ładując dzika z powrotem do samochodu mieliśmy sporo kłopotu, bo tusza stężała i źle się układała w niewielkim wnętrzu bagażnika. Chcąc ją właściwie ulokow
ać chwyciłem dziczka za gwizd i coś mnie zastanowiło. Cała tusza była sztywna, a żuchwa dawała się bez trudu przemieszczać w różne strony. Okazało się, że z lewej strony na żuchwie jest przestrzelina, kość złamana, prawa kość żuchwowa również, ale wylotu kuli nie ma. Nacinając skórę wyjąłem charakterystyczny, czeski nabój kulowy do dubeltówek; otoczony teflonową osłoną stalowy rdzeń w typowym dla tej kuli kolorze mosiądzu. Władek patrzył na to i nie dowierzał. Teraz dopiero stało się jasne, że dzik przez ostatnie kilkanaście godzin nie żerował, opróżnił żołądek i jelita i zginąłby zapewne z głodu po paru dniach, gdybyśmy zwątpili w jego dojście.
– A jednak to ten dzik i to moja kula. A dzik czyj? – zapytał.
Nie miało to zupełnie żadnego znaczenia, bo dzika zdaliśmy do skupu. Ważył raptem 53 kilogramy i był to jeden z ostatnich, przed wykonaniem planu pozyskania owego roku.

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *