↑ Powrót do Opowiadania

Dzik też człowiek

Wczesnym popołudniem pewnego wrześniowego dnia przyjechaliśmy na podwórze naszego strażnika Cześka Zwierzyńskiego, którego gospodarstwo przymykało do dość dużego kompleksu leśnego, zwanego Podborzem. Była środa, a więc dzień polowań na kuropatwy. Mieliśmy zamiar polować na polach Prosienicy i Żochowa, gdzie zawsze utrzymywał się dobry ich stan. Pogoda była wymarzona. Ciepło, słonecznie i niemal bezwietrznie. Byliśmy częstymi gośćmi Cześka, który angażował się we wszystkie nasze prace gospodarcze, chociaż myśliwym nie był i nie zamierzał nim zostać. Ot, taka sobie  więź z naszym kołem, odwzajemniana od czasu do czasu jakąś drobną naszą pomocą w pracach w gospodarstwie, które wymagały większej liczby ludzi. Zwykle było nas czterech do tych prac: Andrzej, Leszek, Władek Malec i ja. Doceniał to Czesiek i jego żona Marysia, na której głowie było w zasadzie całe gospodarswo. Czesiek był skupowym w zlewni mleka w Prosienicy i często wracał stamtąd w stanie, wymagającym dłuższego odpoczynku. Dwójka podrośniętych dzieci dzielnie pomagała mamie w gospodarstwie; Bogdan znał wszystkie maszyny i prace polowe, a Dorota w obrządku inwentarza dorównywała mamie. Był to wesoły podlotek i tylko patrzeć, jak zaczną się za nią oglądać chłopaki. Z Cześkowego gospodarstwa wszedzie było daleko. Do wsi około dwa kilometry, do szosy kilometr, do klepu przeszło dwa, jedynie las miał pod bokiem, który lubiał i znał jak swoja własną kieszeń.
Gadaliśmy sobie na podwórku o różnych sprawach i czekaliśmy, aż się trochę schłodzi powiertze. bo lato wcale nie zamierzało ustąpić. Wykopki były zaawansowane i tylko gdzieniegdzie ziemniaczana uprawa czekała na kopaczkę. Strzelby mieliśmy w samochodzie i nie spiesyliśmy się, by je stamtąd wydobyć.
Dorota była gdzieś za domem i sprawdzała chyba, czy na ścierniskowej saradeli pasie się ich stado krów. Raptem wpadła na podwórko z krzykiem, z którego niewiele początkowo rozumieliśmy. Dorota podbiegła bliżej i wskazując ręką na prosienickie pola wykrzyczała:
-Wy tu sobie gadacie, a tam w najlepsze, przez pola cwałuje dzik.
Byliśmy pewni, że Dorotka dworuje sobie z nas, jak to niejednokrotnie bywało, ale odruchowo spojrzeliśmy na pola w kierunku Prosienicy. Rzeczywiście, w odległości ponadkilometrowej sadził przez zaorane pożniwne pola i kartofliska dzik, odcinający się wyraźnie na tle popielatych, wysuszonych słońcem pól.  Teren był równinny, jednakże niewielkie pagórki dawały możliwość chwilowej utraty widoku cwałującego równo dzika.
Doskoczyliśmy do samochodu i wyjęliśmy naszą broń. Dzik kierował się najwyraźniej na cypel lasu, na którym stała nasza ambona. Mieliśmy do niej około szśćset metrów, przez pola w ostrej skibie. Dzik miał dwa razy dalej, ale poruszał się trzykrotnie szybciej.  Bez wiary, że zdołamy zabiec mu drogę i zbliżyć się na dubeltówkowy strzał ruszyliśmy biegiem w kierunku cypla. Dzik to pojawiał się, to skrywał za nierównościami terenu, ale kierunku nie zmieniał. Andrzej i Leszek pozostali w tyle; doszli chyba do wniosku, że to daremny trud. Na polu bitwy pozostałem sam i, chociaż wiara również mnie opuściła, gnałem przed siebie w kierunku ambony. Dzik był jednak szybszy. Ostatni raz widziałem go przed jego wejściem do lasu w odległości około sto metrów; przystanąłem i zmierzyłem do niego, ot, tak dla wprawki, bo broń w dalszym ciągu miałem rozładowaną. Doszedłem do ściany lasu i poczekałem na maruderów. Andrzej, znany zarówno ze swojego dowcipu jak i logicznego myślenia zadał mi proste pytanie:
-Powiedz, co byś zrobił na miejscu dzika, kiedy po kilkukilometrowym biegu po ciężkim gruncie dopadłbyś w końcu lasu, dającym ci schronienie i poczucie bezpieczeństwa?
Pojąłem natychmiast, o co chodziło Andrzejowi i jakiej odpowiedzi oczekiwał. To oczywiste, że starałbym się na chwilę chociaż zalec, aby wyrównać oddech i tętno.
-A widzisz – odezwał się Andrzej. Dzik też człowiek i takie same potrzeby ma. Leży sobie najprawdopodobniej pod jakimś świerczkiem i dochodzi do siebie. Prawdopodobnie nawet nas nie widział, bo oranka stłumiła nasze kroki, a wiesz, że wzrok ma słaby, szczególnie w jasny, słoneczny dzień.
Jakieś sto metrów za amboną, równolegle do ściany lasu, której dopadł dzik biegła stara, nieuczęszczana droga. Wiedziony jakimś przeczuciem, że nie wszystko stracone poszedłem sprawdzić, czy dzik pocwałował dalej, czy – tak, jak przypuszczał Andrzej – zaległ gdzieś w tym wąskim pasie lasu. Andrzej z Leszkiem pozostali na miejscu i zapewne cieszyli się z udanego żartu. Dołączył do  nich po kilku minutach Czesiek, który swoją kondycję w tym dniu pozostawił gdzieś w zlewni mleka w Prosienicy i wlókł się  zamykając kolumnę pościgową. Ale Czesiek, pomimo suchości w gardle doszedł do śladu dzika, a nawet zmierzył krokami odległość od ambony do miejsca, gdzie dzik wszedł do lasu. Była to odległość na dobry dubeltówkowy strzał. Moje przejście drogą nie dało żadnego rezultatu. Droga, porośnięta mchem nie dawała żadnych szans na potwierdzenie przejścia dzika; zresztą, taka wiedza nikomu nie była już potrzebna. Czesiek zawołał do pozostających na polu pozostałych uczestników biegu przełajowego:
-Spierdoliliśta dzika. A taki był wykładany. Z ambony mieliśta niecałe czterdzieści kroków.
Szkopuł jednak w tym, że nie można być jednocześnie na podwórku u Cześka i na ambonie w jasny dzień. Bo nikt z ambon do kuropatw nie strzela. Każdy z nas miał, co prawda,  w dwóch ostatnich pochewkach pasa na naboje dwie breneki, ale to wcale nie uzasadniało wchodzenia na ambonę w przewidywaniu takiej jak dziś, dziczej defilady.
Słyszałem dokładnie to, co wykrzyczał Czesiek. Stałem i patrzyłem w jego kierunku i nawet nie byłem na siebie zły. Cieszyłem się wręcz, że dźwigając piąty krzyżyk, po tak wyczerpującym biegu szybko doszedłem do siebie i tętno wróciło do normy. I stała się w tym momencie rzecz, którą – być może zupełnie nieświadomie  – wyraził Andrzej. Dzik dopadł lasu i zaległ na jego skraju. Kiedy w dość niewybredny sposób Czesiek wyrażał swoją ocene tego, co się wydarzyło, ruszył dzika, który biegł truchtem prosto na mnie. Złamałem broń i załadowałem dwie breneki. Dzik usłyszał metaliczny szczęk rygla i zatrzymał się za jałowcem jakieś trzydzieści metrów ode mnie. Nasłuchiwał i wybierał bezpieczny kierunek ucieczki. Po kilkunastu sekundach ruszył, skręciwszy w bok, ale zdołał zrobić tylko dwa kroki. Padł w ogniu.
Pierwszy dobiegł do mnie Leszek.
-Do czego strzelałeś? – zapytał myśląc, że strzał był na wiwat, aby podnieść  jeszcze wyżej i tak wysoki u wszystkich poziom adrenaliny.
Odczekałem chwilę, aż przybiegną dwaj pozostali koledzy. Nic nie mówiąc, wskazałem ruchem głowy na krzak jałowca. Leżał tam całkiem spory, bo jakiś siedemdziesięciokilowy wycinek, wypasiony na kukurydzianych kolbach, w sam raz nadający się do wzięcia na użytek własny. Ale wówczas takiej tradycji u nas w kole nie było.
Andrzej stał w bezruchu nie wierząc w to, że jego kpiarska hipoteza „że dzik to też człowiek” sprawdziła się całkowicie. W uznaniu własnego wkładu w teorię ewolucji wzorcowo wypatroszył dzika i zakończył w ten sposób nasze wspólne polowanie na kuropatwy.

 

 

Dodaj komentarz

Twój adres email nie zostanie opublikowany. Pola, których wypełnienie jest wymagane, są oznaczone symbolem *