W regionie wykopki mamy za sobą. Od znajomych dostałem pięć woreczków drobnych kartofli, w sam raz nadających się na buchtowisko. Wywiozłem je dzisiaj, ale przeorane będą dopiero za kilka dni. Ponieważ trzeba było głębiej wkopać lizawkę, którą ponownie przewróciły żubry, łopata, którą operuję ostatnio częściej niż bronią przydała się także do wzbogacenia buchtowiska o wiadro kartofli i kilka kilo kukurydzy. Do 174 dołków wrzuciłem po kilka ziemniaczków i po garści ziarna i przykryłem ten bufet odcinając go od wszędobylskich sójek.
A czy skorzysta z tego niedźwiedź, czy dziki – zobaczymy. Dzików jak na lekarstwo! Ostatniego widziałem 6 lutego ubiegłego roku. Za to niedźwiedzi mamy autentyczny urodzaj. Na Horodek stale zaglądają trzy sztuki i bez skrępowania korzystają z naszej gościnności. Smacznego!
Rykowisko zamilkło, las pogrążył się w wieczornej, wczesnojesiennej ciszy i tylko na niebie przeogromne klucze żurawi skrzypiały smutno, nieustannie lecąc gdzieś tam, gdzie ciepło, by wiosną powrócić z radosnym klangorem na swoje odwieczne miejsca lęgowe.
Archowum tagów: buchtowisko
Wrz 24 2014
Łopatologia stosowana, czyli pilne prace w łowisku
Sie 04 2014
Pracowicie w łowisku
Poprawa pogody pozwoliła na sobotni wypad do łowiska, od dłuższego czasu odciętego od świata robotami na przepustach potoków, przecinających jedyną drogę dojazdową na Horodek. Likwidacja osuwisk jest kosztowna i czasochłonna. A innego dojazdu nie ma, więc to, co należało zrobić miesiąc wcześniej, musiało być odłożone w czasie. Droga prowadząca do ambony jest jak gąbka; grząska, mokra, śliska i przeorana głębokimi, wypełnionymi wodą koleinami po ostatnim przejeździe ciągnika, wykonującego koszenie poletek. Na solidną, kosztowną naprawę drogi nie stać by było nawet bogate koło, więc radzić sobie trzeba półśrodkami, umożliwiającymi transport terenówką karmy, soli i innych materiałów, pozwalających utrzymać właściwy poziom gospodarowania i których na plecach przenieść się nie da. Na buchtowisku wyłożyłem około 50 kilo ziemniaków, których wcześniej podana, podobna objętościowo porcja zniknęła za sprawką żubrów i niedźwiedzi zadziwiająco szybko. Dziki wyniosły się gdzieś za sprawką kilkunastu wilków i trzech niedźwiedzi, stałych bywalców Horodka Dolnego. Żubry przewróciły także lizawkę, czochrając się o jej jesionowy pień. Trzeba było wkopać ją ponownie, a naprawa okazała się z konieczności prowizoryczna, bo mój leśny składzik narzędzi został odnaleziony przez jakiegoś grzybiarza-kolekcjonera i szpadel zginął bezpowrotnie, wzbogacając kolekcję rzeczy znalezionych, czyli po prostu skradzionych. Leszczyna rozrosła się na kierunkach możliwego strzału z ambony i trzeba było ją mocno przetrzebić. Z leszczynowych gałęzi wiązałem faszynowe, długie na kilka metrów wiązki i umieszczałem je w nasiąkniętych wodą koleinach mając nadzieję, że pozwoli to na jaki taki, bezpieczny dojazd do buchtowisk i poletek. A gzy cięły niemiłosiernie, tarnina i jeżyny raniły ręce do krwi, czyniąc wysiłek włożony w wykonanie zaplanowanych prac cennym tym bardziej, że pracę wykonywałem w 33-stopniowym upale z niewielką możliwością regeneracji ubywających szybko sił.
Lis 20 2012
Jesienne remanenty
Prognozy zapowiadały dobrą, słoneczną pogodę do środy, a potem dżdżyste dni przechodzące w obfite deszcze. Ponieważ przed zimą zaplanowałem wykonać kilka prac gospodarczych, przyspieszyłem przygotowania i zakupiłem wczoraj 300 kilo ziemniaków na utrzymywane przeze mnie buchtowiska, 75 kilo wapna nawozowego, załadowałem to wszystko na przyczepkę, umówiłem się z Januszem Oparem na przyjazd ciągnikiem na Horodek i z pomocnikiem wyjechałem dziś rano do łowiska. Zamiar, w zasadzie prosty, polegał na dowiezieniu tego w rejon „mojej” ambony, rozrzuceniu ziemniaków na powierzchni dwóch buchtowisk, rozsypaniu wapna na poletku z koniczyną, uzupełnieniu soli w lizawce i przykryciu ziemniaków broną talerzową. Byłoby pięknie, gdyby to wszystko wypaliło. Ale nie wszystko poszło jak planowano. Najpierw nawalił Janusz, bo zatrzymały go w pracy ważne sprawy służbowe. A więc, talerzówki nie będzie. Potem usuwaliśmy zawały na drodze dojazdowej do poletek i buchtowisk. Dobrze, że miałem ze sobą piłę motorową, poszło zatem dość sprawnie. Okazało się później, że samochód z przyczepką nie ma szans na podjazd po mokrej, gliniastej i skotłowanej przez dziki drodze, więc zmieniliśmy nieco plan. Połowę ziemniaków zawiozłem na buchtowisko Witka, pokonując z trudem błotnisty zjazd ze żwirówki wzmacniając go jedliną i innymi gałęziami. Ale jakoś obyło się bez sensacji. Druga połowę i wapno przeładowaliśmy do „vitary” i i nie bacząc na niebezpieczeństwa puściliśmy się droga w dół do potoku, a później w górę po wertepach i błocie do miejsca rozładunku. Momentami „woziło” nas dość solidnie, ale na miejsce dotarliśmy cali i zdrowi. A dalej poszło już sprawnie, co widać na dołączonych zdjęciach. Samochód zabłocony, jak po rajdzie terenowym, wewnątrz ziemniaczano-wapienny dywanik kurzu, a wszystko owiane poczuciem dobrze spełnionego obowiązku. Zastanawiam się tylko, kogo jeszcze na takie akcje stać. Bo koszty tego tylko wyjazdu są następujące:
– przejazd: Sanok – Horodek – teren – Sanok – 128 km – 50,00 zł (paliwo LPG);
– ziemniaki (po 15 groszy) – 45,00 zł;
– wapno (3 worki po 25 kg x 7 zł) – 21,00 zł;
– aprowizacja pomocnika – 17,00 zł;
– mycie samochodu – 15,00 zł.
Razem 148 złotych, z własnej kieszeni, ale też i z własnej, nieprzymuszonej woli. Bez diet i innych gratyfikacji. Och, przepraszam, dołożyłem do sumy przepracowanych roboczogodzin w obwodzie kolejnych 16 jednostek.
Lis 06 2011
Pracowity Hubertus
Tegoroczny Św. Hubert wypadł w czwartek, więc większość kół przeniosła świętowanie na najbliższy weekend. W moim kole była to sobota, a uroczystości odbyły się w odległym obwodzie w pobliżu Brzeska. Nie pojechałem na uroczyste polowanie i biesiadę myśliwską przede wszystkim z tego względu, że w obwodzie „bieszczadzkim” należało przed zimą wykonać kilka pilnych prac, opóźnionych z powodu rozsypania się mostka na drodze dojazdowej do poletka na Horodku Dolnym. Prognozy pogody były na tyle pozytywne, że zdecydowałem spędzić pracowicie ostatnie dwa dni tygodnia i wykonać te roboty przed śniegiem, którym w Bieszczadach pachnie od dwóch tygodni.
Zmobilizowałem najemną siłę roboczą, podczepiłem przyczepkę i pojechałem w piątek do Werlasu, gdzie od Witka wziąłem sporo oszwarowych desek, niezbędnych do remontu mostka. Po drodze przytrafiła się nam awaria. Obciążenie przyczepki dłużycowym materiałem spowodowało zgięcie dyszla i rozerwanie mocowania przedniej burty wskutek skręcenia belki podłogowej. Prowizoryczna naprawa pozwoliła dowieźć materiał na miejsce, ale późniejsza konsultacja z mechanikiem nie była zbyt optymistyczna. Naprawa „po znajomości” kosztować mnie będzie około 70 złotych. Ale niech tam; to zamiast ofiary „na tacę” podczas Mszy Hubertowskiej, którą nasi koledzy zamówili w kościele w m. Bucze.
Ułożyliśmy rozwalone przez ciągnik belki mostka przy wcześniejszej próbie pokonania potoku, uzupełniliśmy je przywiezionym materiałem, zbiliśmy wszystko podłużnymi wiązaniami i częściowo zarzuciliśmy powstałą drewnianą powierzchnię zadarnioną ziemią. Tak minął pierwszy dzień pracy, a ponieważ dni mamy teraz krótkie, resztę roboty „łopatologicznej” wykonaliśmy w sobotę rano. Wiosną dorzuci się jeszcze nieco ziemi i ułoży warstwę darni. Mostek się zazieleni i będzie tak, jak w znanej ludowej piosence: „Zielony mosteczek ugina się…” .
Potem przyjechał syn Witka i ciągnikiem sprawdził naszą konstrukcję, zaorał poletko i przeorał karmę na dwóch buchtowiskach. Około południa było po robocie. Koszty dojazdu, opłacenie pomocnika, jego aprowizacja, wartość zakupionej marchwi, kukurydzy, ziemniaków i koszt naprawy przyczepki, to moje koszty własne. I tak jest zawsze, kiedy jadę do obwodu. Zmienia się jedynie wysokość ponoszonych przeze mnie wydatków. Tym razem jest to 210 złotych. Dla dobra ogółu.
„Darz Bór”