Lato 1986 roku było gorące i wystarczająco wilgotne, aby kukurydza na pegeerowskich polach Zalesia wyrosła jak las. Gęsta, wysoka, z dorodnymi kolbami. Pola Zalesia graniczyły z dwóch stron z lasem, miejscami podmokłym, który był ostoją łosi i dzików, bytujących tu w najlepsze, mając do dyspozycji pod gwizdem tak znakomitą wyżerkę. Przymykał oko na liczne watahy amatorów darmowej stołówki dyrektor Janusz Groszyk, który był członkiem naszego koła, ale polował raczej odświętnie i, chociaż miał doskonałe rozeznanie „co i gdzie”, w dziczym stadzie szkód nie czynił, czego nie można powiedzieć o dzikach. Kukurydzę zbierano głównie na kiszonkę, więc straty ziarna były niewielkie, a kombajny do zbioru zielonej masy i tak ścinały połamane łodygi pozostawiając na polu jedynie to, co przylegało do jego powierzchni. Przeorywane na zimę pole zawierało jednak dostatecznie dużą ilość uszkodzonych kolb, które ściągały w ten rejon dziki z sąsiadujących z nami obwodów. Czterdziestohektarowe buchtowisko było gratką nie lada. W tamtych latach kukurydza nie była uprawiana przez rolników tak, jak dziś. Kiszonki nie były popularne, a specjalizacja w hodowli bydła mlecznego i produkcji mleka w powijakach. Wszystkie dziki koncentrowały się więc u nas i w zasadzie nie było problemów z ich pozyskaniem. Jeździliśmy więc do Zalesia gromadnie i obchodziliśmy las tropiąc co grubsze sztuki, najczęściej pojedynki, które trzymały się z dala od watah i wychodziły na żer samotnie. Były przy tym bardzo regularne; wychodziły w tym samym miejscu przez kilka dni, po czym zmieniały kierunek wycieczki na „stołówkę” i tropienie należało zacząć od nowa.
W takiej mniej więcej sytuacji wybrałem się na zaleszczańskie pola w przedostatni dzień sierpnia z dwoma moimi najlepszymi towarzyszami łowów: Andrzejem i Leszkiem. Miałem otropionego pojedynka, który wychodził z lasu i przeskakiwał polną, błotnistą przyleśną drogę w tym samym miejscu, co noc. Każdy z nas miał zresztą „coś na oku” i działał według ustalonego przez siebie planu. Mój plan był prosty. W odległości kilkudziesięciu metrów od ostatniego przejścia zbudowałem w rozwidleniu konarów drzew, rosnących szpalerem po drugiej stronie drogi proste siedzisko, „dla załatwienia jednej sprawy” – jak nazywaliśmy tego typu zwyżki i usiadłem na nim na długo przed zachodem słońca. O zmierzchu zjawił się w pobliżu kolega Zbyszek, który tak samo jak ja „wyniuchał” tę samą sztukę i również miał na nią ochotę tego wieczora. Towarzyszył mu brat, również myśliwy, gość naszego koła, mieszkający w odległym Zamościu. Pogadaliśmy chwilę i zdecydowaliśmy, że usiądą obaj na wygodnej, drabinowej zwyżce za zakrętem drogi i jeśli dzik wyjdzie przed zakrętem będzie mój, a jeśli za zakrętem, będzie ich. Sytuacja terenowa wykluczała jednoczesną widoczność dzika z obydwu stanowisk. Byłem nawet z takiego postanowienia zadowolony, bowiem mogliśmy w razie potrzeby pomóc sobie wzajemnie.
Końcem sierpnia noc zapada stosunkowo szybko. Po dwóch godzinach siedzenia na pojedynczej desce, bez podparcia dla pleców miałem w zasadzie dość. Znużenie i bóle kręgosłupa stały się dokuczliwe i miałem ochotę zejść z drzewa. Ale na pewno zepsułbym „zabawę” moim kolegom. Trwałem więc nadal, bez większych nadziei na sukces. Moja zeissowska „czwórka” dawała w ciemności tak nędzny obraz, że precyzyjny strzał był z każdą chwilą coraz bardziej wątpliwy. A jednak to nie moim kolegom, a mnie dopisywało szczęście. Usłyszałem daleko w lesie dość wyraźny, suchy trzask łamanych gałęzi. Tak może podchodzić tylko gruby zwierz w poczuciu absolutnego bezpieczeństwa trasą kilkakrotnie sprawdzoną. Szedł prosto na mnie, przystając co chwilę i nasłuchując. A więc to był ten, na którego czekałem. Dochodziła godzina dwudziesta i za chwilę byłoby zupełnie ciemno. Dziczy pojedynek doszedł do skraju lasu i stał tam przez chwilę fucząc głośno, jakby wyczuł jakieś niebezpieczeństwo. Był ode mnie kilka metrów. Widziałem jego duże cielsko, zlewające się z zapadającym mrokiem. Skierował się w stronę zakrętu drogi, będącego granicą rewirów mojego i Zbyszka i stanął w zaroślach, w odległości około 30 metrów ode mnie, gotowy do przeskoczenia drogi, która oddzielała las od wielkiego łanu kukurydzy. Przymierzyłem najdokładniej jak się dało i strzeliłem. Łomot oddalającego się dzika po strzale był przez chwilkę słyszalny, po czym nastąpiła cisza, jakby się w lesie nic nie wydarzyło. Leży – pomyślałem i po chwili zszedłem z drzewa. W zasadzie, dla Zbyszka polowanie było również zakończone. Przyszedł pomóc koledze w odszukaniu, ściągnięciu i załadunku zwierza do samochodu. Ale na miejscu zestrzału dzika nie było. Nie było ani farby, ani śladu kierunku ucieczki. Po krótkich poszukiwaniach wróciliśmy we trójkę na miejsce gdzie stał dzik i zaczęliśmy w świetle latarek przeszukiwać dokładnie grunt i podszyt. Szukaliśmy ścinki, lub choćby kropli farby. Brat Zbyszka znalazł w końcu dwa sztywne szczczecinki połączone strzępem skóry wielkości główki od zapałki. A więc dostał! Ale jak?
-To, że nie ma farby wcale nie oznacza, że strzał nie był śmiertelny. W tych ciemnościach nie mamy szans odszukania dzika tym bardziej, że podszyt jest gęsty, a dno lasu porastają zwarte połacie pokrzyw i roślin bagiennych. Dzik jest ranny, niebezpieczny, a więc bez psów nie damy rady. Jedź po psy – zaproponował Zbyszek.
Kilka kilometrów od Zalesia, w Leśniczówce Trynosy mieszkał Stefan, członek naszego koła, leśniczy, a z nim dwa teriery: osiemnastoletnia, tracąca słuch Żaba i dużo młodszy, jej potomek Misiek. Psy doskonałe kiedyś, cięte na dziki, odważne pomimo licznych zdarzeń, jakie się im przytrafiały na polowaniach. Misiek, wypatroszony przez dzika ledwo uszedł z życiem, pozszywany przez lekarza przeżył i stał się jeszcze bardziej cięty. Miał sączącą się od lat ranę pod prawym okiem, gdzie utkwiła w zatokach nosowych breneka, która przeszyła dzika na wylot. Stracił temperament, ale jako tropowiec był bezbłędny. Pojechałem do Stefana i opowiedziałem mu całe zdarzenie. Miał na koncie ponad dwieście dzików i różnorakie z nimi przygody. Wiedział, ze pomóc trzeba, bo dzik do rana może nadawać się tylko do Bakutilu. Wsiadł na motorower, wziął dwa psy na kolana i pojechał w umówione miejsce. Psy natychmiast podjęły trop. Żaba zaszczekała krótko i pozostała w miejscu, Misiek natomiast popędził w ciemność bez głoszenia. Po kilku minutach usłyszeliśmy go, jak szczekał dość daleko w miejscu, co mogło oznaczać jedynie to, że dzika doszedł. Stefan znał swój las na pamięć. Dokładnie określił miejsce i pojechał tam motorowerem. My, we trójkę, na piechotę podążaliśmy znanymi sobie ścieżkami oświetlając drogę latarkami. Spotkaliśmy Stefana, stojącego z bronią gotową do strzału przy dużej kępie krzaków, porośniętych pokrzywami. Psy, zwrócone w stronę tej gęstej kępy oszczekiwały zajadle dzika, ale nie starały się go dopaść. Stefan wyjął kordelas i wahał się, czy wejść w tę kępę krzaków i kłuć dzika, jak to czynił z wieloma, przytrzymywanymi przez jego czworonożnych pomocników. Nie wiedział, jak wielka jest to sztuka i jak została trafiona. Świeciliśmy więc latarkami z różnych stron starając się znaleźć dogodną pozycje do strzału. Czas upływał, psy szczekały, a latarki świeciły coraz słabiej. W końcu zostaliśmy bez latarek. Przysłowiowe egipskie ciemności spowiły las i jedynie psy radziły sobie jakoś w tych warunkach. Stefan wpadł na kabaretowy wręcz pomysł.
-Idźcie po motorower! Uruchomcie silnik, bo akumulator słaby i przez te zarośla przynieście go tutaj. Wepchniemy motorower w pokrzywy i przy świetle reflektora dobijemy go. Mamy przecież do niego jakieś pięć metrów.
Rzeczywiście, sytuacja była humorystyczna. Trzech dorosłych facetów niosło na ramionach motorower z uruchomionym silnikiem oświetlając drogę przez chaszcze reflektorem. Stefan miał rację. Ledwo wepchnęliśmy motorower w kępę pokrzyw, dojrzeliśmy jasne ślepia dzika w odległości kilku metrów. Leśniczy dopełnił dzieła. Strzelił „za ucho”, niemal z przyłożenia. Dzik skonał.
Był to odyniec, po wypatroszeniu 102 kilo wagi, strzelony w pędzel tak dziwnie, że kula rozerwawszy się na tym miękkim „interesie” wypatroszyła go prawie i całe wnętrze jamy brzusznej było na zewnątrz. Stąd jego statyczność w ostatnich chwilach swojego żywota. Stefan odetchnął z ulgą. Nie dał się ponieść fantazji i nie użył kordelasa. Odyniec, w sytuacji ostatecznego zagrożenia mógł zdobyć się na desperacki atak, nie zważając na to, że coś go przytrzymuje w miejscu. Stefan po omacku wypatroszył do końca dzika i odjechał. My zaciągnęliśmy zdobycz do odległej o kilometr gajówki, skąd nazajutrz pojechał do punktu skupu.
Oręż nie mieścił się jednak w medalowej skali, ale oprawiony wisi na ścianie mojego pokoju i przypomina mi te odległe czasy z pierwszych lat mojej łowieckiej przygody. A było to na Zalesiu, niedaleko Ostrowi Mazowieckiej, prawie 500 kilometrów stąd.
↑ Powrót do Opowiadania