Szliśmy gęsiego po wąskiej, wydeptanej przez studentów ścieżce, prowadzącej z Nowego Łupkowa do ich bazy na Zubeńsku. Kiedy mijaliśmy ją, malowniczo położoną na łagodnym zboczu po prawej stronie długiej doliny, Leszek gromkim głosem oznajmił pozostałym, że zasadza się tam gdzie wczoraj, na wysiadce, zbudowanej przez kogoś na rozłożystej, samotnej sośnie, rosnącej na płaskiej jak stół połoninie. Zdobiły ją pożółkłe od październikowych chłodów rzadkie brzózki i modrzewie, których całą paletę barw wydobywało południowe słońce. Zboczył ze ścieżki i, choć słońce było jeszcze wysoko, zmierzał do miejsca swojej zasiadki.
Do celu wyprawy było już niedaleko. Dwa poprzednie dni poświęciliśmy na solidne rozpoznanie terenu i dziś postanowiliśmy polować parami. Antek podprowadzał Andrzeja w kierunku granicy słowackiej, gdzie na niezbyt stromym, lesistym zboczu w poprzednich dniach ryczało kilka byków, ja natomiast, jako podprowadzający Kazia postanowiłem zbudować podwójną wysiadkę na skraju długiej na kilkaset metrów polany, przedzielonej wzdłuż łagodnym grzbietem i porośniętej wszelkimi ziołami, jakie można spotkać w Bieszczadach. W jednym z jej końców był plac, stratowany przez jelenie tak dokładnie, ze upodobnił się do miejsca, gdzie ciężko pracują zrywkowe konie w czasie wyrębu. Spostrzegliśmy to przedwczoraj. Wczoraj zaś, przechodząc z Leszkiem przez przeciwległy kraniec tej polany widzieliśmy tam byka, który jak król spoglądał ze wzgórza na pole bitewne, a wyświecone końcówki jego poroża lśniły w promieniach złotego, jesiennego słońca jak korona o niezliczonej liczbie szlachetnych kamieni.
-Byk jak stodoła, a wieniec jak brony – szepnąłem do Leszka.
-Nasermater – wymamrotał pod nosem wyuczone od Antka przekleństwo w miejscowym narzeczu. Był zły, bo w zezwoleniu naszych gości jak byk napisane było: byk, kl. I, szt. 1 i to wszystko, czym obdarzył nas nadleśniczy z Komańczy , sympatyczny Władysław Budzyń.
Nie było w tym miejscu ani ambony, ani wysiadki. Nieśliśmy więc z Kaziem kilka oszwarowych króciaków, gwoździe i niezbędne narzędzia, co dodatkowo obciążało nasze nadwątlone siły po dwóch dniach „walk” na kolejarskiej, Antkowej kwaterze na stacji w Komańczy. Dorównać Antkowi w opowiadaniu niezwykłych historii z bogatych jego przeżyć w łowiskach Szczawnego, Płonnej, Wysoczan, Karlikowa i innych, oraz w licznych wznoszonych toastach, a to „za potropne”, a to „za pozgonne” nie byliśmy w stanie. Wypoczęty, silny i gotowy do noszenia Andrzeja po stromiznach potoków choćby na plecach, aby tylko dostać to, po co przyjechał tutaj do Łupkowa z odległego krakowskiego koła.
Z Andrzejem i jego podprowadzającym rozstaliśmy się na przeciwległym skraju polany, a ja z Kaziem, południowym jej brzegiem szliśmy w milczeniu jeszcze kilkaset metrów podziwiając tęczowe refleksy kropel rosy, które drzemały w kłębowiskach zrudziałych od jesiennych przymrozków traw i czekały na kolejne przeistoczenie się w srebrzysty poranny szron.
Byliśmy u celu. Chociaż marsz solidnie odczuliśmy w nogach, przystąpiliśmy do budowy krzesełka na rosochatym buku rosnącym w linii, którą tworzyła granica polany, dokładnie naprzeciw stratowanego przez jelenie wzniesienia. Widok mieliśmy wspaniały; wygodne siedziska, dobre oparcie dla broni, „co nieco” w plecaku i dość sporo jeszcze czasu do zmroku, bo słońce ledwie dotykało za naszymi plecami brzuchatej słowackiej granicy, w kierunku której poszedł Antek z Andrzejem.
Zmrok zapadał wolno, pozwalając na zapamiętywanie rodzących się tu i ówdzie szarych plam, których w promieniach zachodzącego słońca widać nie było. Teraz, łącząc się w coraz to większe, ściągały na polanę ciemną, bezksiężycową noc. Milczeliśmy obaj wiedząc, że lada chwila może się coś zdarzyć. Żadnych strzałów w okolicy nie słyszeliśmy i jedynie to było niepokojące. Czyżby nastąpiła przerwa w miłosnych igraszkach jeleni? A może to koniec rykowiska?
Poderwaliśmy się nagle, gdy gdzieś daleko, za naszymi plecami, z lewej strony zaryczał byk. Krótko, chrapliwie. Miał tam być Andrzej. Pomyślałem przez moment, że to kolejny żart Antka, który powracając z podchodu chce wywołać u nas przyspieszone bicie serca. Sięgnąłem jednak po rurę wabika i jak mogłem najlepiej, zaryczałem. Także krótko, chrapliwie. Nie mogliśmy uwierzyć, gdy po kilkunastu sekundach dostaliśmy odpowiedź, z odległości o wiele mniejszej niż poprzednio, bo głos był wyraźniejszy. Antek jest szybki, ale nie mógł w tak krótkim czasie pokonać tak wielkiej przestrzeni. A poza tym, „na holu” miał Andrzeja, z kondycją którego nie było najlepiej. Odczekałem około minuty i rycząc raz jeszcze, dodałem „zwrotkę” odstraszania rywala. Wciąż nic nie było widać na polanie, lecz wiedzieliśmy, że będziemy mieli byka.
-Przygotuj się Kaziu – szepnąłem – byk będzie tu lada moment.
-Strzelaj ty – odpowiedział, jakby nie wierząc w siebie i oddał mi swoją kniejówkę, pozostawiając sobie lornetkę, z matowymi od przecierania jakimś świństwem szkłami.
Na targowanie się nie było czasu. Byk zdenerwował się chyba groźbami „rywala”, ryknął krótko, gdzieś zupełnie niedaleko po lewej, a po chwili jego ciemna, ogromna jak koń sylwetka oderwała się od ściany lasu i, ciągnąc w naszą stronę, zbliżała się zdecydowanie, szybko. Podniosłem broń i przez doskonałą lunetę oceniłem poroże. Grube, jak moje przedramię tyki miały „coś tam” u góry, lecz w dolnej części oprócz oczniaka nie widziałem nic więcej. Gołe – widlica i oczniak. Tyki długie, półtorametrowe prawie. Stary, mocno uwsteczniony byk, a mimo wszystko ma jakieś dziesięć kilo na łbie – oceniłem w myślach.
Stanął jak na zamówienie, na wprost nas, na blat, nie dalej jak 40 metrów i zwrócił łeb w naszą stronę. Ogromny jak pociągowy koń, szukał rywala, który śmiał wejść w jego rewir i prowokował do walki. Położyłem krzyż na łopatce i czekałem na sygnał Kazia. Jego byk, jego pieniądze. Kto wykona wyrok, wydawało mi się sprawą drugorzędną.
-Strzelać? – szepnąłem zniecierpliwiony i czekałem na przyzwolenie. Wiedziałem, że nie jest to byk ani w pierwszej, ani w drugiej klasie. Mogę wpędzić Kazia w tarapaty, nie tylko finansowe. Sam nie byłem tak bogaty, aby go z tych tarapatów wyciągnąć.
A byk stał cierpliwie, nieruchomo z łbem wciąż skierowanym w naszą stronę.
-Poczekaj, zobaczę, co ma na głowie – wyszeptał wreszcie, nie odrywając lornetki od oczu.
Byk zmiarkował chyba, że coś jest nie tak, sprężył się, jak do skoku, przysiadł na zadzie i ruszył galopem w kierunki grzbietu, oddalając się gwałtownie i pokazując nam tę część ciała, w której się ma takich myśliwych jak my, przepisowych, regulaminowych, etycznych i jeszcze tam jakichś. Jednym słowem pierdołowatych. Odskoczył na jakieś dwieście metrów, na sam szczyt grzbietu i zatrzymał się tak, jak biegł; zadem do nas, raz jeszcze kierując łeb w naszą stronę.
-Strzelaj – zdecydował wreszcie półgłosem Kaziu widząc, jak oddala się od nas jego życiowa okazja.
Gdybym był medalistą zawodów „Strzelca do dupy”, to pewnie bym strzelił. Lecz w co bym trafił? Albo w łeb, albo – jak przystało na mistrza tej konkurencji – w d…! Miejsca do położenia kuli innego, niż te dwa, nie było. Strzelisz w łeb – zmarnujesz poroże! Strzelisz w d… – zmarnować można wszystko!
-Teraz Kaziu możemy pocałować go w to, co nam pokazuje i, gdyby się nawet nam to udało, przyjemność mielibyśmy raczej wątpliwą. Żeby to chociaż była łania – powiedziałem żartem wiedząc, że w tym dniu jesteśmy już po polowaniu.
Byk stał jeszcze przez chwilę na tle wieczornego nieba i ruszył bez pośpiechu, jakby z pogardą, do przodu, skrywając swoje ogromne cielsko za rudym od zwiędłych traw pagórkiem. I tyle go widzieliśmy.
Kaziu do końca pobytu nie mógł darować sobie takiej okazji. Chodził, patrzył na mnie z wyrzutem i mamrotał:
-Nasermater! Taki byk! Czemu nie strzelałeś?
Żądał ode mnie ciągłych usprawiedliwień, które uspokajały go na krótko, lecz po chwili powtarzał to wszystko od nowa.
-Cokolwiek byś robił, żałowałbyś potem – próbowałem go uspokajać. Mamy jeszcze parę dni, może coś się trafi.
Niestety, Święty Hubert nie darzył więcej ani Kaziowi, ani Andrzejowi. Ja z Antkiem mieliśmy odstrzały łań, lecz po to jedynie, aby móc być z bronią w łowisku. Pełniliśmy rolę podprowadzających i nie zamierzaliśmy strzelać do łań. Mieliśmy ich pod dostatkiem w naszym macierzystym kole, gdzie polowaliśmy razem od kilku lat.
Kiedy opowiadałem leśniczemu w Łupkowie tę historię, dziękując mu za nasz pobyt w jego leśnictwie, patrzył na nas, ni to drwiąco, ni to z podziwem. Byłem ciekaw, co powie.
-Mieliście niesamowity fart – rzekł wyraźnie ożywiony. Jest to byk, którego my, leśnicy bardzo dobrze znamy i polujemy na niego dobrych parę lat. Stary, pokonany przez młodszych nie prowadzi już chmary, lecz na tyle jeszcze jest silny, że rozbija rykowisko wchodząc w paradę każdemu napotkanemu bykowi stadnemu. Zabijaka! Bandyta i awanturnik! Trzeba było strzelać! Szkoda! Nie będziecie mieli już takiej okazji i nie wiadomo, czy komuś z nas się poszczęści. Jakoś by się to załatwiło – zakończył szczerze, z życzliwym uśmiechem.
Nadleśniczy, który niejednego myśliwego rozliczał zapewne z większych jeszcze „pomyłek” bezgłośnie poruszał przez chwilę wargami, jakby coś liczył i powiedział bez emocji:
-Zapłacilibyście jakieś trzydzieści sześć milionów starych złotych, łącznie z karą, równą czterokrotnej wartości poroża, liczonej według cennika i po wszystkim.
Myślał chyba, że to nas uspokoi i oddali od Kazia ciągłe pretensje do mnie o to, że nie strzelałem. Spoglądał na nas i oczekiwał na naszą reakcję. Była to w końcu niezła sumka pieniędzy; jakieś pół roku moich emeryckich dochodów. W jego łagodnym spojrzeniu, ukrytym za grubymi szkłami okularów dostrzegłem jednak coś z życzliwości do nas za to, że nie pozostawiamy po sobie „smrodu” i nie musimy kombinować, jak trefną sprawę załatwić.
-Dobry, sympatyczny starszy pan – pomyślałem – dał zezwolenia poza limitem, jaki miał i się nie zawiódł. Wyjeżdżamy – co prawda – bez byka, na tarczy, ale z mocnymi wrażeniami i z podniesioną głową. Każdy z naszych gości coś w końcu miał. Leszek przez kilka wieczorów miał chmarę łań z jakimiś byczkami, lecz nie mógł zdecydować, co wybrać. Łanie przychodziły do zdziczałych jabłoni przy starej drodze, biegnącej przez wieś, której od czasów wojny już nie ma. Andrzej podszedł ryczącego byka na piętnaście metrów, lecz ten, skryty w pokrzywach był całkowicie niewidoczny. To też się pamięta i wspomina, może nawet sympatyczniej, niż grzechy, których spreparowane pięknie dowody spoglądają na nas przez całe lata ze ścian w naszych myśliwskich gabinetach?
-A ja bym zapłacił, gdybym wiedział, że tylko na tym się skończy! – wypalił bez ogródek do końca załamany Kaziu wiedząc, że jest to pierwsze i chyba ostatnie jego polowanie w Bieszczadach.
-Jego byk, jego pieniądze, jego decyzja, a raczej jej brak – pomyślałem i też zacząłem żałować, że nie wypaliłem wtedy z Kaziowej kniejówki.
I obaj żałujemy tego do dziś, choć minęło od tego czasu kilkanaście lat. Zapewne żałowalibyśmy także i wówczas, gdybyśmy się zdecydowali na strzał. Bo taką mamy pokrętną czasami, myśliwską naturę.