Zima w grudniu 1988 roku we wschodniej części Mazowsza była podobna do tegorocznej. Bezśnieżna, z dodatnimi przeważnie temperaturami i niebem, zasnutym ciężkimi, ciemnymi chmurami. Na Podborzu, w pobliżu zabudowań naszego strażnika Cześka pola wgryzały się w niewyrośnięty sosnowy las z jałowcowym podszytem tworząc prostokątną, niewielką wnękę z czarną, ostrą skibą zimowej orki. Najdalszy wierzchołek tej wnęki oddalony był od zabudowań Cześkowego gospodarstwa o jakieś 180 metrów, a więc niewiele. Lubiły to miejsce dziki, które nie wiedzieć czemu przecinały tę wnękę przez cały rok, oszczekiwane zawsze przez gospodarskie psy, których Czesiek miał zwykle kilka. Nie były to psy myśliwskie; ot zwykłe mieszańce, zapchlone i zarobaczone, chude i zaniedbane. Ale pod jednym względem biły wszystkie psy, które mieliśmy w kole. Były czujne i sygnalizowały wychodzące z lasu dziki z odległości kilkaset metrów i ujadając, grupowały się przy ogrodzeniu zgodnie wskazując kierunek poruszania się dziczej watahy.
Na jednej ze ścian tej wnęki wysypywałem od kilku tygodni w bruzdę, oddzielającą pole od lasu kukurydzę, którą od czasu do czasu przyprószył śnieg, pozostawiając cienki pas bieli, kiedy przychodziło ocieplenie. Zaglądałem tam rzadko, bo przyjeżdżałem do domu raz na tydzień z odległej Warszawy, ale wówczas odwiedzałem to miejsce i uzupełniałem podręczne nęcisko świeżą porcją kukurydzy. I zawsze odczytać tam można było trop niezłego wycinka, poruszającego się bruzdą do zwyżki, zmontowanej kilka lat wcześniej na rogu lasu tak, że strzał z niej w prawo był w zasadzie niemożliwy. Służyła innym celom; przede wszystkim pozyskiwano z niej dziki, wychodzące wieczorem i nocą na pola Prosienicy i Żochowa. Po przeciwnej stronie tej bruzdy biegła droga z lasu do gospodarstwa, a przy niej, zrośnięta z sosnową drągowiną kępa cienkich brzózek z rachitycznymi jałowcami, dającymi, mimo wszystko niezłą, maskującą osłonę. Stąd do miedzy było około sto metrów.
Przed Bożym Narodzeniem poprószyło śniegiem, ale raptowna odwilż lizała jego ostatki na polach i tylko na styku z lasem pozostawały cienkie, bielejące paski, dobrze widoczne w zapadających ciemnościach bezksiężycowych nocy. Dzień przed wigilią przyjechałem z Warszawy i z życzeniami pojechałem na Podborze ciekawy, czy karmionego od kilku tygodni dzika nikt z „mojego” miejsca nie przegonił. Ale na wąskim pasku śniegu napisane było wszystko. Poza tym Czesiek potwierdził moje obserwacje :
– Dzik przychodzi regularnie, prawie codziennie. Psiaki wtedy ujadają, ale krótko. Nażre się chyba i wraca do lasu. Noce teraz ciemne, na orance nic nie widać. Przychodzi sobie tutaj jak do świątecznego stołu. Pełnia dopiero na Trzech Królów. Niech na razie świętuje.
Świeże jego tropy dobitnie świadczyły, że był tutaj ostatniej nocy, pożerował trochę i poszedł skąd przyszedł. Prawie stukilowy w żywej wadze – oceniałem – i żałowałem, że nie mam okazji zasiąść na niego przez dwie, trzy noce. Księżyc był w nowiu, święta za pasem, ja bez urlopu i bez szans na udane polowanie. Pozostawiłem niewielki zapas ziarna Cześkowi i wróciłem do domu.
Wigilia i Boże Narodzenie były w owym roku naszymi typowo rodzinnymi świętami. Do odległej o 500 kilometrów rodziny mojej i żony nie pojechaliśmy, bo czasu było niewiele, a na to, aby pchać się zdezelowanym „maluchem” taki szmat drogi na dwa dni nie miałem ochoty. Byliśmy więc razem z żoną i dwójką synów starając się, aby stworzyć jako taki świąteczny nastrój w wigilię i pierwszy dzień świąt. Myśl, że dzik, jeśli wyjdzie do rozrzuconej kukurydzy może być widoczny na tle wąskiego paska śniegu nie dawała mi spokoju. Myślałem o tym cały czas, aż do momentu, kiedy w południe drugiego świątecznego dnia moja małżonka, widząc, że myślami jestem gdzieś indziej powiedziała:
– Widzę, że chciałbyś pojechać do lasu. Kręcisz się po mieszkaniu, spoglądasz przez okno i kombinujesz, jak mi to powiedzieć! Jedź! Nic tu, w takiej sytuacji po tobie, a ja się zajmę swoimi sprawami; odpocznę trochę, a ty też dotlenisz się lepiej, niż w Warszawie.
Po wcześniejszym obiedzie skompletowałem wszystko co trzeba, wpisałem się do książki i popędziłem na Podborze w nadziei, że w bruździe pod lasem pozostanie trochę śniegu dając szansę na dostrzeżenie dzika, jeśli zechce się pokazać. Zmierzchało, gdy byłem na miejscu. Czesiek z rodziną pojechał w gościnę do odległego o kilka kilometrów Pałapusa, a w domu pozostała jedynie jego teściowa. Była to pracowita, dźwigająca ósmy krzyżyk kobieta, mocno niedosłysząca, ale zawsze pogodna, gościnna i, jak na swój wiek, nadzwyczaj sprawna. Przyciszyła telewizor, pogadała ze mną chwilę i zdała relację z dwóch ostatnich wieczorów:
– Dziki wychodzą około szóstej. Wczoraj psy dziamgoliły prawie pół godziny, ale z podwórka nie wychodziły, bo Czesiek dopilnował, aby zamknąć bramy. Potem, do rana było spokojnie. Wychodzi to ścierwo na pola i ryje w kartofliskach, gdzie posiana ozimina. Ależ to panie ma węch, żeby takiego małego kartofelka wyniuchać w ziemi! Pod Żochowem jedno pole stratowały tak, że na wiosnę trzeba będzie go przeorać!
Pogawędziliśmy chwilę, poprosiłem o krzesło i wyszedłem, kiedy zrobiło się ciemno. Do kępki brzózek miałem niecałe sto metrów, ustawiłem siedzisko przy jednej z nich, grubszej nieco i usiadłem wpatrując się w wąski pasek śniegu, oddzielający pole od lasu. Był dobrze widoczny, ale z upływem czasu stawał się coraz mniej wyraźny i jedynie przez lornetkę widać go było zupełnie przyzwoicie, a w dość słabej lunecie mojego sztucera na tyle jednak dobrze, że strzał wydawał się pewny. Czekałem i wpatrywałem się w niknący w oczach jaśniejszy, wąski pasek przez trzy – z górą – kwadranse, gdy spostrzegłem, że w pewnym miejscu przerwała go jakaś ciemna plama, powoli przesuwająca się w prawo. W lornetce plama ta stała się wyraźniejsza, ale szczegółów widać nie było.
Mój dzik – pomyślałem. Trudno było ocenić jego tuszę. Poruszał się to w jedną, to w drugą stronę nic nie robiąc sobie z ujadania psów, zamkniętych w granicach podwórka. Odbezpieczyłem broń i opierając ją o pień brzozy przymierzyłem w to miejsce, gdzie powinna być komora. Czerwonawy błysk na moment rozdarł narastającą ciemność, a huk wystrzału przemieszany z echem zatarł ewentualne odgłosy uchodzącego dzika. Przez chwilę nic nie widziałem i nie słyszałem. Psy przestały szczekać i zrobiło się zupełnie cicho. Nie zwlekając, poprzez zaorane pole poszedłem na miejsce zestrzału. W świetle latarki , w bruździe leżał dzik, nie dający żadnych oznak życia. Dostał i został.
Wróciłem do domu Cześka i podziękowałem za krzesło. Babcia oglądała jakiś świąteczny program z kolędami, ściszyła telewizor i zapytała:
– Tak szybko? I co? Nic? Niech pan posiedzi jeszcze, jest wcześnie, one przychodzą później.
Ustawiony na dużą głośność telewizor zagłuszył huk wystrzału i Babcia nic nie słyszała. Opisałem jej dokładnie co było i jak to się odbyło, ale ona nie wierzyła w to, co jej opowiadałem.
– Pójdę z panem, bo jak nie zobaczę, to nie uwierzę – powiedziała i zaczęła się ubierać.
Z podwórka wzięliśmy sanki i poszliśmy tam, gdzie leżał trafiony idealnie na komorę dzik, cieplutki jeszcze i bezwładny. Z trudem położyliśmy go na sankach i przez zaorane pole, brnąc po kostki w rozmiękłej ziemi przyciągnęliśmy tuszę na podwórko. Tam go wypatroszyłem i włożyłem do samochodu, korzystając z folii po jakichś nawozach, wziętej z Cześkowej stodoły. Był godzina siódma wieczór, gdy odjeżdżałem z Podborza. W domu żona również nie wierzyła, że wszystko poszło tak, jak było planowane. Jedynie moja seterka Kama nie miała wątpliwości. Obwąchiwała odzież i buty (zobacz, jakie wybrać buty) merdała ogonem z piękną, jasnobrązową chorągwią, popiskiwała i chwilami patrzyła mi w oczy z wielkim podziwem, bo z dzikami miała pewne doświadczenia, chociaż był to pies na ptactwo wodne i błotne. Ale o tym będzie inne opowiadanie.
↑ Powrót do Opowiadania