Wspomnienie o Kazimierzu Patale – jednym wielkich bieszczadzkich myśliwych
Od kilku dni zima 1994 roku, pomimo że był już koniec lutego sypała śniegiem jak z przysłowiowej, rozprutej pierzyny i całe Bieszczady tonęły w białym puchu, zgarnianym z dróg przez niestrudzone pługi, dyżurujące przez całą dobę na głównych szlakach regionu. Mroźny, suchy Wyż Uralski walczył z wilgotnym niżem znad Morza Północnego, a front tych zmagań przebiegał szerokim łukiem nad Bieszczadami, rozciągając się od Zatoki Botnickiej po Alpy Szwajcarskie, nie odstępując ani na krok ni na północ, ni na południe.
Na początku stycznia umówiliśmy się z Kaziem Patałą na wyjazd na wilcze polowanie w ostatni tydzień lutego i, choć pogoda robiła wszystko, aby nas od tego zamiaru odwieść, nikt z nas nawet nie myślał o przełożeniu terminu wyprawy do odległego o sześćdziesiąt pięć kilometrów Wisłoka, gdzie Kazik miał jeden z dwóch myśliwskich, traperskich domków. Lubiłem to miejsce. Byłem tam kilka razy, towarzysząc Kazikowi w jego wyprawach łowieckich, bo – pomimo swoich lat – polował aktywnie jak za dawnych, młodzieńczych czasów, lecz nie lubił być tam sam.
– Licho nie śpi. W lesie zawsze może ci się coś przytrafić; nogę skręcisz, byka strzelisz, wpadniesz do jakiejś zarośniętej, starej studni. Pomoże ci ktoś w tej odludnej okolicy? Czy dasz sobie radę sam z bykiem, łanią albo grubym dzikiem? – tłumaczył.
Kazik miał rację. Zdarzyło się kiedyś, gdy przed rykowiskiem budowaliśmy zwyżkę na skraju łąki, która przed laty zabudowana była dużą, liczącą ponad dziewięćset domów wsią Wisłok, w pobliżu nas zebrała się garstka chłopców i z ożywieniem obserwowała coś, czego z oddali dostrzec nie mogliśmy. Skrycie, wykorzystując wysokie trawy podeszliśmy tę grupkę, która – jak się okazało – medytowała, jak wyciągnąć z głębokiej na trzy metry wyschłej studni cielaka jelenia, który wpadł do niej i czekał na niechybną śmierć. Na jej dnie leżał kawałek grubego pnia, a cielak, stojąc nad nim okrakiem patrzył w górę przerażonym wzrokiem. Nie miał widocznych urazów, które nie dawały by mu żadnych szans na przeżycie w tym dzikim, wilczym rewirze. Wierzyliśmy, że intencje chłopaków z pobliskiego, upadłego PGR-u były szlachetne. Ale nie uratowaliby cielaka, bo zadanie przerastało ich dziecięce siły. Dwóch najstarszych posłaliśmy do odległych o trzy kilometry zabudowań po sznury, a sami wycięliśmy dwie żerdzie, po których zsunąłem się na dno studni. Opasałem nimi spokojnie zachowującego się cielaka, a chłopcy pod nadzorem Kazia wyciągnęli żywe, wymęczone stworzenie na powierzchnię. Chwilę trwało, zanim wygramoliłem się ze studni, a cielę wciąż, jakby nie wierząc w swoje ocalenie stało kilka metrów od nas, nie wiedząc co począć. Było chude, słabe i zapewne spragnione, bo w studni wody nie było. Odwróciło się w końcu i wolnym chodem odeszło w kierunku pobliskiej rzeki Wisłok.
Do takich studni, których w tym terenie było sporo wpadały czasem pegeerowskie krowy, ćwiartowane przez pracowników dozoru na dnie pułapki i wyciągane kawałkami na powierzchnię, bo taki upadek powodował ciężkie, nie do wyleczenia złamania kończyn lub kręgosłupa. W burzliwym okresie walk z bandami, w czasie którego część wsi spłonęła, mieszkańców wysiedlono, domy drewniane rozebrano, a cegły wywożono tam, gdzie były najbardziej potrzebne do odbudowy miast z wojennej pożogi. Po wsi pozostały ślady fundamentów i nie zasypane studnie, zarośnięte wysokimi trawami, zarzucane przez pastuchów gałęziami tarniny, co nie stanowiło żadnego zabezpieczenia przed ciężką kontuzją człowieka lub zwierzęcia.
W dniu wyjazdu zameldowałem się u Kazika na podwórku swoją „dacią”, do bagażnika której władowaliśmy cały nasz bagaż. Wzięliśmy też sanki, którymi mieliśmy ten bagaż transportować. Żona Kazimierza, obserwując od kilku dni pogodę pukała się znacząco w czoło, ale nawet ten, wymowny gest rozsądnej kobiety nie zmienił naszej decyzji. W końcu Sanok to nie Syberia i najpóźniej za dwie godziny planowaliśmy być w Wisłoku. A potem tylko trzy kilometry po śnieżnym bezdrożu i jeszcze przed zmierzchem mieliśmy zasiąść na ambonach.
Do Wisłoka dotarliśmy w zasadzie bez większych kłopotów. Jechaliśmy, co prawda trochę dłużej, ale do zmierzchu było jeszcze parę godzin. Załadowaliśmy na sanki cały nasz dobytek i wlokąc je za sobą po szosie doszliśmy do miejsca, w którym trzeba było pokonać pierwsze „schody”. Sanki na cienkich, rurkowych płozach, obładowane jak juczny koń zapadały się głęboko w śnieg i nie tylko nie dały się ciągnąć po równej, zasypanej śniegiem żwirówce, lecz nie mogliśmy ściągnąć ich ze stromego nasypu asfaltowego traktu, którym dotychczas szliśmy. Przed nami trzy kilometry, za nami tylko dwieście metrów. Brnąc w śniegu powyżej kolan, ciągnąc za sobą sanki zdołaliśmy przejść niecałe sto metrów, przystając co chwilę. Opadliśmy zupełnie z sił i mieliśmy wszystkiego dość. Mokrzy od wysiłku, ośnieżeni po pas zastanawialiśmy się, jaką podjąć decyzję. Milczałem, bo nie przychodził mi do głowy żaden rozsądny pomysł. Kazik, jak się okazało, był przygotowany także na takie warunki. Zaproponował przeładowanie naszego dobytku na grubą, workowatą folię i sporządzenie czegoś na kształt toboganu, który ślizgając się po powierzchni śniegu nie będzie powodował tak dużego oporu jak sanki. Rzeczywiście, pomysł był rewelacyjny. Z plecaka wydobył sporą, grubą folię z jakiegoś opakowania, sznur i w parę minut tobogan był gotowy. Próba wypadła lepiej, niż się spodziewaliśmy. Ciągniony w pojedynkę wymagał kilkakrotnie mniejszego wysiłku, niż ciągnięte przez nas obydwu sanki. Opasał się sznurem i ruszył pierwszy. Byłem pełen podziwu dla tego, 73 letniego wówczas towarzysza wyprawy, który pokonując głęboki śnieg i ciągnąc długi na dwa metry tobogan z dwoma plecakami, sztucerami i paroma innymi rzeczami, których nie wiadomo dlaczego nie chcieliśmy się pozbyć pokonał bez odpoczynku około pięćdziesiąt metrów. Szedłem za toboganem bez obciążenia wyżłobioną w śniegu głęboką koleiną, ale lekko mi się nie szło. Podmieniłem Kazia, i tak na zmianę pełniliśmy rolę konia i furmana. Przez pierwszą godzinę pokonaliśmy niestety tylko trzecią część drogi. Zmiany były coraz częstsze, a odpoczynki dłuższe. Śnieg padał nieustannie, a do tego wzmagał się wiatr, wyrównując wszelkie zagłębienia, w które coraz częściej wpadaliśmy. Śnieg sięgał nam wtedy do pasa. Kazik nie odpuszczał i nie korzystał z żadnych przywilejów z racji wieku. Chciało się nam pić, lecz termosy mieliśmy w plecakach, w zasznurowanym toboganie. Robiło się coraz ciemniej, a do chaty było jeszcze daleko.
Ostatni fragment drogi piął się pod górę, skośnie na wysoką skarpę, tworzącą stromy brzeg pradoliny Wisłoka, a potem po dwustumetrowej równinie, prosto pod drzwi chaty. Pomimo, że po płaskim było dużo lżej, ten fragment drogi pokonaliśmy „w parę koni”, bo sił nie miał już ani Kazik, ani ja. Nie wiem, czy ktoś kiedyś zechce powtórzyć ten wyczyn, ale jak dotąd jesteśmy rekordzistami tej trasy, przebywając trzy kilometry w czasie cztery i pół godziny. Myślę, że rekord ten nie zostanie pobity, bo nie ma już dzisiaj i zapewne nie będzie w przyszłości „drugich takich wariatów”, którzy z własnej i nieprzymuszonej woli ładowaliby się w podobne tarapaty.
Na dworze zrobiło się zupełnie ciemno. W chacie było zimno, woda w plastikowych butelkach zamarzła, a wszystko, co nie było zamknięte w pojemnikach walało się po całym pomieszczeniu kuchennym, przemieszane z pożółkłymi, zeschłymi liśćmi. To sprawka popielic, które Kazik traktował jak dobre duszki i pozwalał im na wszystko. Wyglądały zabawnie, kiedy wychylając się z pustych pudełek patrzyły ciekawie na przybyszów swymi wielkimi oczami. Przy świecach rozpaliliśmy ogień w piecyku i topiąc lód, zaparzyliśmy herbatę. Zrobiło się cieplej, a stało się zupełnie ciepło, kiedy napoczęliśmy zapasy Kazika „na takie i inne okazje” w postaci dużej butelki koniaku. Domek Kazika miał trzy pomieszczenia: kuchnię i dwie sypialnie, w których mogło przenocować cztery osoby. I często tak było, bo gościł Kazimierz zarówno swoich kolegów z koła „Bieszczady”, którym nie chciało się wracać do Sanoka, lecz również myśliwych z odległych niekiedy krańców Polski, pragnących poznać prawdziwy smak bieszczadzkiego polowania. Luksusów tam nie było; surowe wyrka z wysłużoną pościelą, zapasowa odzież „na wszelki wypadek”, malutkie okna, niskie drzwi, które zmuszały do głębokiego ukłonu gospodarzowi podczas wejścia i wysłużony, ale kompletny sprzęt kuchenny. Zapasy, jakie były tam zgromadzone pozwalały na wielodniowy pobyt dwóch myśliwych, bez potrzeby ich uzupełniania. Niedaleko było źródło, sprytnie obudowane i zaopatrzone w rurkę, z której płynęła doskonałej jakości woda na potrzeby kuchni. Za domkiem, w rozsądnej odległości była polowa toaleta, jak na bieszczadzkie warunki zupełnie luksusowa.
Przecierpiał Kazimierz kilka włamań do swojej myśliwskiej bazy. Łobuzy wchodziły zwykle przez wyrąbaną toporem dziurę w dachu lub ścianie, kradnąc rzeczy, które później walały się po pobliskich krzakach, bo nikomu do niczego potrzebne nie były. Wykryto w końcu, po kolejnym włamaniu złodzieja, ale Kazimierz, wezwany w celu identyfikacji skradzionych rzeczy zaprzeczył, jakoby pochodziły z jego chaty, chociaż nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Od tego czasu nikt się już tam nie włamywał. Widocznie złodziej dostrzegł szlachetność w sercu Kazimierza i postanowił nie robić mu więcej tego rodzaju niespodzianek.
Na dworze szalała zamieć, a my siedzieliśmy już dwie godziny w cieple pijąc jedną herbatę za drugą. Kazik opowiadał o dawnych dziejach tych ziem, o odległym w czasie i dzisiejszym polowaniu. Wydawało mi się wtedy, że warto to kiedyś spisać i chronić dla młodych pokoleń, bo wraz z czasem ucieka nam coś, czego już nikt nigdy nie odtworzy. Coraz mniej jest takich ludzi, a za lat parę w ogóle ich już nie będzie. I kawał historii łowiectwa przed i powojennego, z przełomu wieków pójdzie w zapomnienie.
Po jedenastej herbacie i drugiej butelce koniaku, zmęczeni, ale szczęśliwi, że jednak dotarliśmy do celu poszliśmy do swoich łóżek. Zrobiło się cicho, tylko od czasu do czasu popielica strąciła jakieś pudełko, a gałęzie drzew, targane wiatrem bębniły po dachu tej traperskiej chaty o niepowtarzalnym myśliwskim klimacie.
Spaliśmy długo. Zamknięte okiennice powodowały, że wewnątrz była całkowita ciemność. W piecyku nocą wypalił się ogień, było znowu zimno i nawet w czajniku zamarzła woda. Ale ranek przywitał nas zupełnie odmieniony. Było cicho, mroźnie i słonecznie. Jednak wyż znad Uralu zwyciężył. Śnieg skrzył się jak choinkowa bombka, a jego złocisty blask w porannym słońcu zupełnie nie pasował do tego obrazu, jaki pozostawił po sobie w dniu wczorajszym. Po śniadaniu ruszyliśmy z Kazikiem na rekonesans. Rynna, wyryta w śniegu po wczorajszym marszu zniknęła zupełnie. Wiatr wyrównał wszystko tak, jakby chciał ukryć nasz wysiłek i pobyt tutaj po to, aby jeszcze raz ktoś spróbował zmierzyć się z takim wezwaniem. Zatoczyliśmy spory krąg wokół domku, ale na śniegu nie było ani jednego tropu nie tylko wilka, lecz żadnej innej zwierzyny.
– Zanim jelenie oswoją się z powstałą sytuacją, zanim zaczną szukać żeru minie ze dwa dni. Dopiero wtedy wyjdą ze swoich ostoi. Za nimi pójdą wilki. A przez ten czas nic tutaj się nie zmieni. Szkoda czasu. Wracamy! – zdecydował Kazimierz.
Powrót bez obciążenia był przysłowiową bułką z masłem w porównaniu z tym, co przeżywaliśmy wczoraj. Całe zapasy żywności zostawiliśmy w domku, a w plecaku była tylko lornetka i termos. Szliśmy po równo zamiecionym śniegu i nie wierzyliśmy, że wczoraj ciągnęła się za nami głęboka jak rów melioracyjny bruzda. Dojście do szosy, po której jak dotąd nie przejechał żaden pług, a tym bardziej samochód, trwało dwie i pół godziny krócej. W miejscu, gdzie stało moje auto była wielka kopa śniegu i tylko ten, kto je tam pozostawił mógł się domyślić, że to jego „dacia”. Dyrektor upadłego pegeeru pożyczył mi łopatę. Odkopanie samochodu i utorowanie drogi wyjazdowej zajęło mi ponad dwie godziny. Czekaliśmy na pług, który przetarłby drogę z Komańczy do Moszczańca, ale do wieczora się nie pojawił. Dyrektor, którego Kazik znał bardzo dobrze zaproponował nam nocleg twierdząc, że jutro na pewno pójdą pługi i drogę przetrą. Rano, przez okno zauważyliśmy po drugiej stronie pobliskiego potoku zarżniętą przez wilki łanię. Ale leżała tam, jak się później wyjaśniło już kilka dni. Siedział przy niej pegeerowski wilczur, który dzięki temu, że miał klapnięte jedno ucho zachował życie, bo już biegliśmy z Kazikiem za opłotki, aby go sprzątnąć jako wilka. Dopiero w lunecie ten eksterierowy defekt stał się dobrze widoczny i kiedy spojrzałem na uśmiechniętego Kazia nie wiedziałem, i nie wiem do dzisiaj, czy nie był to czasem jeden z jego licznych dowcipów, kiedy ponaglał mnie do pośpiechu, abym pobiegł za nim.
Pługi przeszły dopiero przed obiadem. Droga w krótkim czasie ożyła i powrót do domu odbył się bez zakłóceń. Na podwórku u Kazimierza znowu powitała nas bez słowa pani Ludmiła, pukając się sugestywnie palcem wskazującym w czoło.
Tak zakończyło się nasze wilcze polowanie, w czasie którego nawet nie wyciągnęliśmy broni z futerałów. Ale pamiętam je w szczegółach do dziś, chociaż minęło od tego czasu równo dwadzieścia lat. Pamiętam je lepiej niż te polowania, w których towarzyszyłem Kazimierzowi w czasie, kiedy Św. Hubert obdarzał go szczęściem, którego zwykle i tak mu nie brakowało. Bo szczęście sprzyja dobrym. A takim bez wątpienia Kazimierz był.