Podobnie jak w latach poprzednich, zajmowałem się w II dekadzie marca uzgadnianiem i zatwierdzaniem Rocznego Planu Łowieckiego dla pewnego obwodu. Jest to wyjątkowo nieprzyjazna procedura, nadająca się do zgłoszenia do sejmowej komisji „Przyjazne Państwo”, kierowanej kiedyś przez Janusza Palikota. Ale nikt z myśliwych na to nie wpadł. Procedura polega na zebraniu opinii: wójta gminy, na obszarze której jest położony obwód łowiecki, właściwego Łowczego Okręgowego, koordynatora Rejonu Hodowlanego, pod który podlega dany obwód i, na koniec, zatwierdzeniu tak zaopiniowanego planu we właściwym Nadleśnictwie. Aby uzgodnić i zatwierdzić tenże plan, przejechałem 496 kilometrów. Gdyby robił to łowczy, mieszkający w odległej o 250 kilometrów metropolii, przekroczyłby tysiąc, z dużym okładem. To, co przytrafiło mi się w tym roku, warte jest przedstawienia w postaci opowiadania, w którym wszystkie dialogi i sytuacje są jak najbardziej prawdziwe i przedstawione w najdrobniejszych szczegółach.
Zacząłem od Zarządu Okręgowego w miejscowości odległej ode mnie o 45 kilometrów. Krótka rozmowa na temat i plan został podpisany. Pogoda była fatalna, ale te 90 kilometrów w obydwie strony jakoś mi się nie dłużyły. Następnego dnia pojechałem wcześnie rano do Urzędu Gminy, odległego o 33 kilometry, gdzie miałem nadzieję uzyskać drugą, pozytywną opinię.
Wszedłem do sekretariatu i zapytałem o wójta.
-Jest wolny, może pan wejść – oznajmiła sekretarka, bez humoru jakaś. Wyczułem, że szef też może cierpieć na
jego brak. Uchyliłem drzwi gabinetu i przywitałem wójta, zaprzyjaźnionego z naszym kołem myśliwego:
-Darz Bór, Dzień Dobry. Jestem z „Wadery” i mam plan do zaopiniowania. Prosiłbym rzucić nań okiem i, jeśli można prosić, zaopiniować, ponieważ jestem umówiony z Koordynatorem w odległym o 70 kilometrów stąd Nadleśnictwie. Mam tam być za godzinę i chciałbym jeszcze dziś oddać plan do Nadleśnictwa, pod które podlegamy. Czeka mnie zatem prawie 200-kilometrowa droga, a pogoda jest parszywa. Plan był wcześniej konsultowany z Koordynatorem Rejonu Hodowlanego i „naszym” Nadleśnictwem – wyłożyłem krótko cel mojej wizyty.
Spojrzał na mnie z ukosa, a na jego twarzy malowała się złość i pogarda. Poczułem się jak petent, który 30 lat temu, przyszedł do urzędu prosić o coś naprawdę szczególnego, na przykład o przydział eternitu na pokrycie dachu stodoły. Speszyło mnie to, ale zachowałem spokój.
-Aaa!, „Wadera”?! Proszę to pokazać!
Oddałem mu uzgodniony w Okręgu plan, który odłożył na bok, nie interesując się jego zawartością.
-Ja tego od ręki nie podpiszę, bo muszę to dokładnie przeanalizować – powiedział wyraźnie rozdrażniony. Są na was liczne, istotne skargi i muszę się nad tym wszystkim poważnie zastanowić. Kiedy ja miałem do was prośbę, to potraktowaliście mnie jak wojsko. Teraz ja potraktuję was tak samo. Spojrzał na mnie ostro i zamilkł. Wyczułem, że rozmowa jest w zasadzie skończona, a mój dalszy plan działania spalony całkowicie.
-Kiedy mogę się po niego zgłosić – zapytałem.
-Za tydzień – odparł krótko i schował plan do szuflady.
Wyszedłem z gabinetu i nawet nie pożegnałem się z sekretarką. Wróciłem do domu. Szlag trafił 66 kilometrów i półtorej godziny czasu. Zatelefonowałem do prezesa i opisałem mu przebieg rozmowy w Urzędzie Gminy. Po godzinie znów rozmawiałem z prezesem, który skontaktował się z wójtem. Okazało się, że gdzieś na terenie naszego obwodu, na obrzeżach jakiejś tam wioski kręciły się w zimie lisy, a myśliwi nie reagowali na „skargi” jej mieszkańców.
– „Lisy śpią na dachach, a Wy nic” – mówił wójt.
Prezes polecił, abym wydrukował trzecią stronę planu i ponownie, o 7.30 następnego dnia przedstawił ją wójtowi do podpisu, ponieważ tamtą stronę wójt zniszczył zaraz po moim wyjściu poprzez jakiś wpis bzdurnej opinii. Radził, by nie wdawać się z wójtem w żadną dyskusję i nie komentować zaistniałego incydentu. Zrobiłem jak polecił.
Następnego dnia rano byłem ponownie w siedzibie gminy. Drzwi do gabinetu wójta były uchylone i zanim zdołałem przywitać się z sekretarką wójt zaprosił mnie do siebie.
-Ma pan tę czystą stronę? – zapytał.
-Mam, proszę – oto ona. Położyłem przed nim tę nową stronę planu.
Postawił pieczątkę imienną i podpisał, nie dokonując żadnego wpisu w miejscu, gdzie powinna być jego opinia.
-Ale tu nie ma pieczątki łowczego – oznajmił odkrywczo.
-Nie ma, bo stronę tę ściągnąłem z Internetu, wydrukowałem i wypełniłem w domu – odpowiedziałem. Teraz muszę wysłać ją do podpisu do łowczego i zacząć sprawę od nowa, czyli jechać do Okręgu, a potem dalej, do dwóch Nadleśnictw, czyli do Koordynatora i właściwego Nadleśnictwa. Zastanowił się przez chwilę i energicznie wysunął szufladę, z której wyjął wczoraj przekazany plan, przerzucił kartki na trzecią stronę i powiedział:
-Aaa, to nie trzeba, bo tu jest wszystko pozytywnie.
Spojrzałem na podpisową stronę i ucieszyłem się. Blefował – pomyślałem – że zepsuł trzecią stronę. Grał na nosie prezesowi i mnie. Miał wyraźnie zadowoloną minę. Ja też, bo to oznaczało, że czeka mnie jedynie wycieczka do Koordynatora. Umówiłem się telefonicznie z Nadleśniczym i godzinę później byłemu niego. Rozmowa była krótka, rzeczowa i bardzo sympatyczna. Sprawdził dane dotyczące jeleni i podpisał plan bez żadnych uwag. Miałem wszystkie podpisy i mogłem oddać plan do ”swojego” Nadleśnictwa . Wieczorem pojechałem do specjalisty do spraw łowieckich który zajmuje się tym we właściwym dla nas Nadleśnictwie i mieszka parę kilometrów ode mnie, ale go nie zastałem w domu i plan oddałem jego małżonce. Byłem odprężony, bo moja rola się skończyła. Był piątkowy wieczór, a przede mną dwa weekendowe dni.
W poniedziałek rano zadzwonił telefon. Specjalista ds. łowieckich, młody i sympatyczny człowiek, z nutą wyraźnego zniechęcenia w głosie powiedział:
– Proszę Pana, w takim stanie ten plan nie przejdzie. Trzecia strona nie jest oryginalna, tylko zeskanowana. Część podpisów to kopie i Nadleśniczy tego nie podpisze.
Pociemniało mi w oczach, bo zorientowałem się dopiero teraz, jaki był bieg zdarzeń po mojej pierwszej wizycie u wójta. Powodowany złością za jakieś tam prywatne sprawy „napaćkał” coś na oryginalnej stronie planu, a po rozmowie z prezesem zorientował się, że skargi mieszkańców, jeśli w ogóle są udokumentowane, są na tyle błahe, że nie mogą być podstawą negatywnej opinii przedłożonego planu. Korektorem zamazał dokonany wpis, naniósł nowy, pozytywny i polecił zeskanować tę stronę wymieniając ją w zszywce. Moje zmęczone wiekiem oczy, bez okularów nie zauważyły tej podmiany i oddałem plan w najlepszej wierze, że dokument jest oryginalny. Młody inżynier to zauważył i nie chcąc mi psuć weekendu, zadzwonił dopiero w poniedziałek.
Dobrze, że nie zniszczyłem tej karty, którą dodatkowo podpisał wójt, a miałem na to wyraźną ochotę. Czekała mnie „powtórka z rozrywki”, bo musiałem całą zabawę rozpocząć od nowa. Tego samego dnia pojechałem do Okręgu i tam musiałem Łowczemu Okręgowemu tłumaczyć, dlaczego zjawiam się po raz wtóry z tym samym tematem.
-Przecież to, co zrobił wójt jest przestępstwem – powiedział Łowczy.
-Wiem, ale co my możemy mu zrobić? Wygramy z nim? Może w tej sprawie tak, ale jak będzie podpisywał wnioski o dzierżawę obwodu na następny, 10-letni okres, to jest Pan pewny, że wyda nam pozytywną opinię?
Nie było sensu przeciągać tej rozmowy, bo czekała mnie jeszcze wycieczka do Koordynatora, całe 160 kilometrów w jedną stronę. Na szczęście, Koordynator miał jakąś służbową naradę w miejscowości na trasie mojej wycieczki, po południu w tym samym dniu i to skróciło moją drogę o kilkadziesiąt kilometrów. Znowu musiałem tłumaczyć, dlaczego powinien podpisać plan po raz wtóry. Przyjął to ze zrozumieniem stwierdzając z uśmiechem, że po wójcie można się wszystkiego spodziewać. Tego samego dnia, po uzyskaniu wszystkich wymaganych opinii wysłałem plan do łowczego, aby uzupełnił go o swój podpis i pieczątkę. Wrócił, zaopatrzony we wszystkie pieczątki po kilku dniach. Oddałem go wspomnianemu wcześniej specjaliście z właściwego Nadleśnictwa, który obiecał, że po zatwierdzeniu Roczny Plan Łowiecki zostanie przesłany do Okręgu i Koła, a więc nie będę musiał jechać do Nadleśnictwa po zatwierdzony już dokument.
Niby nic dwa razy się nie zdarza, jak głoszą słowa znanej kiedyś piosenki. A jednak coś czasami zdarza się dokładnie dwa razy. W tym przypadku całą serię banalnych, jak się wydaje czynności trzeba było przerobić dwukrotnie. Samo życie.