Był ciepły, wrześniowy dzień 1986 roku. Rolnicy z Prosienicy i Żochowa kończyli wykopki i kuropatwy przesiadywały w licznych zagonach kukurydzy, której uprawę upowszechniono w związku z przejściem większości gospodarstw na produkcę mleka. Chodziliśmy więc po pustych prawie polach i przeczesywaliśmy pola z kukurydzą w nadziei na poderwanie stadka kuropatw. Zagony były niezbyt szerokie, więc jeden z nas wchodził do środka uprawy, dwaj pozostali poruszali się po bokach w nadziei, że to na jego stronę pofrunie stadko, wyciśnięte przez poruszającego się środkiem kukurydzianego łanu. Stadka były duże, silne, lecz spotykane raczej rzadko. Widocznie siedziały sobie również w saradeli, która służyła jako jesienne pastwisko ścierniskowe dla bydła. Ale tam spotkać ich było bardzo trudno, ze względu na mnogość takich miejsc. Snuliśmy się więc po polach bez większych nadziei na łowiecki sukces. Przy którymś łanie kukurydzy, idacy jej skrajem Andrzej zauważył trop sporego dzika, który wszedł do kukurydzy dzisiejszej nocy. Długi na pół kilometra łan przymykał z jednego końca do kępy lasu, posadzonego na szczerych piachach, jakich w tej okolicy było wiele. Drugi koniec opierał się o szosę zambrowską, bedącą granicą naszego obwodu. Z mojej strony tropu wyjściowego nie było. Sprawdziliśmy raz jeszcze obchodząc dokłanie całe pole. Dzik musiał być w kukurydzy.
Do Cześka, naszego strażnika mieliśmy ponad kilometr. Miał psa, który co prawda dzikarzem nie był, ale mógł okazać się pomocnym w wypłoszeniu dzika z kukurydzy. Do Cześka poszedłem ja, bo jako łowczy musiałem oficjalnie zgłosić to polowanie do leśniczego na Podborzu, aby być w zgodzie z przepisami. Nie robił żadnych kłopotów, ponieważ wiedział, że wcześniejsze zgłoszenie nie wchodziło w grę. Ale to szczegół mało istotny. Obudziłem Cześka, bo regenerował siły po przydługim urzędowaniu w zlewni w Prosienicy, przy czym wcale nie pijało się tam mleka. Zanim się zebrał, upłynęła godzina. Zawołał Atosa, chudego, wysokiego wielorasowca, który miał być w naszym kole psem do pędzonych, leśnych polowań na dziki. Ale nigdy takiej funkcji nie sprawował, bo przejął po swoich przodkach inne, niż myśliwskie cechy. Krótko oceniliśmy sytuację i ustaliliśmy plan działania. Szwagier Andrzeja z Krakowa, polujący u nas gościnnie na kuropatwy rozstawiony został przeze mnie na ścianie lasu, do którego przylegała kukurydza. Był to najbardziej prawdopodobny kierunek ucieczki zwierza. Leszek zamykał łan od strony szosy, Andrzej – w pewnej odległości od śladu wejściowego pilnował pól po prawej stronie, ja natomiast posadowiłem się w odległości dwustu, trzystu metrów od kukurydzy pod dziką gruszą, rosnącą na miedzy w szczerym polu. Za sobą, w takiej samej odległości jak do kukurydzy miałem kilkanaście hektarów lasu, za którym były kolonijne zabudowania wsi, należące do Prosienicy i pola otaczające leśny kompleks Podborza.
Siedziałem pod gruszą nie mając żadnej nadzei na to, ze dzik wyjdzie na mnie. Czesiek poszedł w kierunku szosy i wspomagany przez Atosa czesał kukurydziany łan. Dzik przesuwał się bezszelestnie przed nim, a kiedy dochodził do końca uprawy zawracał i mijał Cześka o kilka kroków uchodząc do tyłu. Sytuacja taka powtórzyła się kilka razy. Czesiek nie dawał za wygraną. Przy następnej próbie, z kukurydzy pośrodku długiego boku pola, z mojej strony wypadł słaniający się na nogach Atos, a za nim setkowy dzik, próbujacy przeskoczyć szeroki na kilkaset metrów pas pól, dzielacy go od wspomnianego, kilkunastohektarowego lasu. Dzik popedził w tę stronę, pozostawiwszy Atosa, który wskutek stresu padł na zaorane pole i leżał tam dłuższą chwilę.
Poderwałem się spod gruszy i po zaoranych polach pobiegłem na koniec tej dużej leśnej kępy, aby ewentualnie przeciąć mu drogę ucieczki. Absolutnie nie wierzyłem w sukces, bo do przebiegnięcia miałem jakieś czterysta metrów. Było też lekko pod górkę i aby zobaczyć dzika po tamtej sronie należało osiągnąć szczyt tego wzniesienia. Dysząc coraz wyraźniej, na omdlałych z wysiłku nogach dobiegłem w końcu do miejsca, z którego miałem dobry widok na okolicę. Las się kończył, a zaczynało szerokie na kilkadziesiąt metrów ściernisko graniczące z równie szeroką, prostokątną uprawą ziemniaków. Wszystko było piękne, tylko nie było dzika. Stałem tak kilkanaście sekund z bockiem gotowym do strzału starając się wyrównać oddech. I wtedy nastąpiło to, czego należało się spodziewać. Z lasu wypadł dzik. Miarowo przenierzał ściernisko, cwałując w kierunku kartofli. Miałem do niego dobre sześćdziesiąt metrów. Zawahałem się czy strzelać, czy też puścić go bez strzału. Byłem zły, bo przecież mogłem zdobyć się na dodatkowy wysiłek i podejść te kilkanaście metrów, kiedy dzika jeszcze tam nie było. Ale puścić taką okazję i po tak dużym wysiłku nie ostrzelać chociażby zwierza? Podniosłem broń i założyłem na gwizd. Padł strzał; dzik potknął się, ale przyspieszywszy dopadł uprawy kartofli i straciłem go z oczu. Ziemniaki porośnięte były wysoką do pasa lebiodą, ale gdyby biegł przez tę zapuszczoną uprawę, musiałbym to widzieć. Gdyby wyszedł z kartofli, też bym to widział, bo wokół było już pusto, żadnych osłon, utrudniających obserwację.
Poczekałem na kolegów. Minął mnie Atos i kompletnie nie reagując na moje zawołania pobiegł zestresowany w kierunku widniejących niedaleko Cześkowych zabudowań . Minął dobry kwadrans, kiedy przyszli koledzy. Oczywiście, jeszcze z daleka pierwszy wykrzyczał pytanie Leszek:
-No i co? Leży?
Wzruszyłem ramionami i rozłożyłem rece.
-Chyba leży, bo przez pola nie przeszedł. Ale jak dostał – nie wiem.
Szwagier Andrzeja, również Andrzej, doświadczony myśliwy z Beskidu Sądeckiego bez słowa poszed na zestrzał i znalazł miejsce wejścia dzika w ziemniaki. Farby nie było, bo w momencie strzału dzik do ziemniaków miał nie więcej niż cztery metry. Wszedł w kartofle i uniósł rece w geście sukcesu. Dzik leżał kilka metrów od skraju uprawy. Był to odyniec o dość dobrym orężu, ale nie medalowym. Przedni prawy bieg miał podkulony i wygojony po dawnym jakimś strzale, a rapcie, wskutek braku możliwości ścierania mocno zniekształcone, zakrzywione w kierunku poduszek. Strzał był idealny, komorowyWziąłem go na użytek własny, a przy ściąganiu skóry okazało się, że to nie była jedyna jego przygoda z breneką. Na zadzie, w górnej części szynki tkwiła pod skórą, otorbiona, luźno przemieszczająca się kula, bez śladu zniekształcenia i otoczona żywą bezkrwistą tkanką łączną. To wynik jakiegoś dawnego, dalekiego strzału, który niczego złego dzikowi nie wyrządził.
A więc, do trzech razy sztuka. Mój trzeci strzał okazał się skuteczny. Dziś trochę żałuję, że po takich przejściach dzikowi się niestety, nie udało.
↑ Powrót do Opowiadania