Stare porzekadło powiada: aby poznać człowieka, należy zjeść z nim beczkę soli. Chociaż to podobno – biała śmierć, nie gorsza niż cukier, ale spełnia w życiu również pożyteczną funkcję. Pomaga poznawać ludzi. Mogę powiedzieć z pełną satysfakcją, że Andrzeja (Biernata) poznałem bardzo dobrze, bo znamy się ponad 35 lat, więc chyba beczkę opróżniliśmy! I, jak na razie, nic nam ta sól nie zaszkodziła. Zawsze podziwiałem jego zdolność do szybkiego postrzegania tego, co nas otaczało i wyciągania z tych spostrzeżeń prawidłowych wniosków. To rzadka cecha. Chociaż sporo młodszy ode mnie, nauczyłem się od niego wiele. Nie tylko w sprawach łowieckich był dla mnie autorytetem. Nauczył mnie polować, bo to on był tym, który wszczepił we mnie ten sposób na życie, a było to 29 lat temu, na Ziemi Kurpiowskiej, w czasach dla naszego kraju dość osobliwych. Łowiectwo wypełniało jego, a po jakimś czasie i mój cały wolny czas.
Kiedy wybrano mnie łowczym w naszym komorowskim „Jenocie” miałem skrystalizowany pogląd na to, co trzeba zrobić w kole, aby wyrwać kolegów z błogiego stanu lenistwa, które rozpanoszyło się wśród większej części członków. Andrzej był motorem tych działań i nie tylko podrzucał mi wciąż nowe pomysły, ale natychmiast przystępował do ich realizacji. To on opracował w detalach typy ambon, które buduje się z wcześniej przygotowanych elementów do dziś w wielu kołach, paśników magazynowych, wiat do suszenia liściarki, zwyżek drabinowych i wolnostojących, paśników, posypów i szeregu innych, potrzebnych w kole urządzeń. Ambony budowaliśmy „taśmowo”. W pierwszym roku powstało ich sześć, w drugim – czternaście, w trzecim – trzynaście. Wprowadził zasadę, że budujemy nie tylko to, z czego się strzela, lecz także to, z czego się żre! W ten sposób budowaliśmy zawsze o jeden paśnik więcej niż ambon i nie było od tego odstępstwa. W ciągu trzech lat odbudowaliśmy z kolegami, którzy dołączyli do Andrzeja nasze obwody. Andrzej ma szczególny dar zjednywania ludzi wokół jakiejś szlachetnej idei. Jest doskonałym organizatorem prac i zawsze wiedział, czego i ile potrzeba do wykonania zaplanowanych na dany dzień prac. Miał wiedzę, ile potrzeba i jakich gwoździ do zbudowania ambony, wiedział, gdzie są potrzebne materiały i ile kosztują. Wszystko woził w bagażniku swojego „poloneza” i wyciągał stamtąd wszystkie potrzebne narzędzia i materiały.
Ale, jak to w życiu, drogi nasze rozeszły się w 1987 roku. Andrzej poszedł na ASG, a mnie jesienią następnego roku przeniesiono do Warszawy. Spotykaliśmy się rzadko. Andrzej w internatowym zaciszu, z braku lepszego zajęcia zajął się modelarstwem łowieckim i odtworzył w odpowiednio dobranej skali wszystkie modele ambon i zwyżek, które budował. Były to arcydziełka sztuki modelarskiej. Niektóre miały mikroskopijne, działające zawiasy i zasuwy, obejmy i wszystko, co taka ambona mieć powinna. Rozdawał je kolegom, zaprzyjaźnionym kołom łowieckim, instytucjom i szkołom, gdzie bywał na spotkaniach z uczniami. Do dziś jedna z nich, w okazałej skali stoi w Sali Kominkowej w „Berlingówce”. Ale mnie jakoś w tym nie uwzględnił, a ja nie śmiałem go o to prosić.
Zarówno ja, jak i Andrzej w Warszawie nie wytrzymaliśmy długo. Andrzej czmychnął pierwszy, bo formował się wówczas Krakowski Okręg Wojskowy i miał okazję przejść do swojego rodzinnego miasta. Zrezygnował z elitarnych studiów i poszedł do sztabu Okręgu. Ja posunąłem się nieco dalej, bo rok po Andrzeju zrezygnowałem w ogóle ze służby i wywędrowałem do Sanoka, w moje rodzinne strony. Andrzej zajął się organizacją nowego koła przy sztabie okręgu i jako sekretarz Zarządu często przyjeżdżał w Bieszczady załatwiać sprawy przejęcia obwodu od Wojskowego Ośrodka Wypoczynkowego „Jawor” nad Zalewem Solińskim. Był w swoim żywiole. Towarzyszyłem mu w tych wyjazdach, a kiedy obwód był już w posiadaniu „Basiora”, pomagałem mu bezinteresownie w jego zagospodarowaniu. Zbudowaliśmy wspólnie na zapleczu „Berlingówki” kilka ambon, zwyżek i rozwoziliśmy je do łowisk. Zapraszałem go na polowania do mojego koła, do sanockiego „Żubra”, gdzie strzelił pięknego odyńca, a w następnym roku byka ze złamaną do połowy lewą tyką.
Okoliczności tego pozyskania były nadzwyczajne. Po porannym podchodzie, w deszczowy dzień byliśmy mocno zdegustowani tym, że byki nie ryczały i mokrzy do pasa już mieliśmy na ambonie rozpocząć rytuał poprawiania własnych humorów, gdy Antek, nasz wspólny kolega usłyszał ryczącego byka, gdzieś tam w dole, w potoku, daleko od ambony. Tylko on wiedział gdzie i tylko on mógł tego byka podejść. Siłą pociągnął za sobą zrezygnowanego Andrzeja. Długo nic nie było słychać, aż wreszcie padł strzał. Z Leszkiem, pozostając cały czas na ambonie w kiepskich nastrojach czekaliśmy na ich przyjście. Byliśmy pewni, że była to normalna „podpucha” Antka i strzał na wiwat, aby podnieść nam ciśnienie, albo pudło. Po dwóch godzinach wiedzieliśmy jak było, bo Antek barwnie to opowiedział, a dorównywał w tych opowieściach chyba samemu Sabale. Chmarę podeszli w momencie szczególnym. Przed bykiem ciągnęła łania, która zoczywszy myśliwych zatrzymała się na moment, co zauroczony jej lustrem byk odczytał jako przyzwolenie do miłosnych igraszek. Skoczył, i jak to z napalonym bywa, zeskoczył po dwóch, trzech sekundach, spełniwszy swoją rolę w łowisku. I w tym momencie padł strzał. Chmara prysła, byk został w ogniu. Dziesiątak, niezbyt okazały, z ułamaną w połowie lewą tyką. Z okna ambony zrobiliśmy zdjęcia powracającym i do południa poprawialiśmy sobie humory.
Polowaliśmy również, w tym samym składzie na Zubeńsku, w okolicach Łupkowa. Napisałem o tym w oddzielnym opowiadaniu. I chociaż nie zakończyło się ono sukcesem, wrażeń mamy tak samo wiele, jak z polowania udanego. Kwaterowaliśmy wtedy na stacji w Komańczy, w sypialni drużyn konduktorskich, a polując w „Żubrze”, na stacji kolejowej w Nowym Zagórzu, w wagonie socjalnym, z doskonałym zapleczem kuchennym. Z niejednego pieca jedliśmy chleb i z niejednej solniczki go soliliśmy. Powiem szczerze: nie mam lepszego kolegi wśród kilku setek myśliwych, z którymi się zetknąłem. Niektórzy, a jest ich mniej niż palców u jednej ręki, która zetknęła się z piłą tarczową, są o jeden szczebel drabiny ambonowej niżej. Ale to i tak bardzo wysoko!