Polski Związek Łowiecki jest bez wątpienia organizacją – jak na polskie warunki – dużą. Nie tak liczną jak w Finlandii, gdzie przy liczbie ludności siedmiokrotnie mniejszej niż w Polsce, myśliwych jest prawie trzykrotnie więcej, bo 298 tysięcy. Ale te 108 tysięcy polskich myśliwych mogą być siłą znaczącą, z którą powinni liczyć się zarówno politycy, jak i władze naszego Związku. Czy się liczą i zabiegają o nasze poparcie? Nie zabiegają, bo pomimo tych stu tysięcy możliwych do poparcia wyborców nigdy jeszcze nie zdarzyło się tak, że ich głosami przeszedł w wyborach ktoś, kto głosił bliskie im hasła.
Zastanawiam się często, dlaczego tak jest? Chyba dlatego, że pomimo tak licznej rzeszy wyborców, zorganizowanych w zwarte koła, hasła głoszone tu i ówdzie są tak bardzo rozstrzelone pod względem treści, iż sami nie potrafimy ocenić, które prowadzić powinny do koniecznej, ale racjonalnej reorganizacji naszego związku. Przeszedł on, co prawda, kilka kosmetycznych zmian, pod którymi kryje się w zasadzie to, co skrywa oblicze kobiety po wielokrotnym liftingu. Starość i nieuchronny koniec w momencie, kiedy już niczego naciągnąć się nie da, a pudernica nie będzie w stanie ukryć zmarszczek, plam i innych nieodwracalnych zmian, spowodowanych wiekiem. To jest problem, który przerasta moje wyobrażenia o tym, co może się stać za lat parę, kiedy okopani na swych pozycjach bronić będziemy tego co jest, bo to, co być może, jest jedną wielką niewiadomą. Upadek będzie tym boleśniejszy, im dłużej trwać będziemy w okopach i narzekać, że tak strasznie jest nam źle. Z drugiej strony nie robimy nic, aby było lepiej, bo się boimy, by wskutek naszego działania nie było gorzej. Wszyscy trwamy i czekamy na cud. A cudu nie będzie!
Koniec lat osiemdziesiątych zapoczątkował nieodwracalne zmiany ustrojowe w naszym społeczeństwie. Upadło wiele poważniejszych organizacji i struktur niż Polski Związek Łowiecki. Chwała, że trwamy. Ale trwamy trochę na takiej samej zasadzie, na jakiej trwa do dziś prezydent Egiptu, którego urzędowanie skończy się, jak sądzę, niebawem. Nie mam gotowej recepty na to, co i jak należy zmienić w naszym związku, aby upadek nie był bolesny, ale widzę, że struktury nasze są zaskorupiałe od góry do dołu i wymagają pilnych zmian. Rodzą się pytania na temat kadencyjności funkcji w związku, które pochodzą z wyboru, od Zarządu Głównego, poprzez Zarządy Okręgowe do kół włącznie. Dlaczego obsadzanie kluczowych dla związku stanowisk nie odbywa się w drodze konkursów, ogłaszanych przez ministra Ochrony Środowiska. Przecież realizujemy zadania związane z gospodarowaniem częścią państwowych zasobów przyrody i państwu powinno zależeć na tym, aby ta gospodarka prowadzona była w sposób właściwy. A prowadzona jest coraz bardziej po amatorsku, chaotycznie i z zastosowaniem zasłon dymnych, skrywających nieudacznictwo i amatorszczyznę. Rzecz przede wszystkim dotyczy kół łowieckich, których członkowie, goniąc za groszem mają niewiele czasu, aby te zadania realizować. Gospodarka łowiecka w kołach (nie wszystkich, co prawda) upada; brakuje funduszy na karmę, wypłaty odszkodowań, które rosną wskutek braku pieniędzy na letnie dokarmianie, remonty i nowe inwestycje. Koło się kręci, tylko nie w tę stronę, co trzeba. Ma wsteczny bieg!!
Brońmy się przed tym, aby nie rozbić się o ścianę, jeśli wcześniej nie wyhamujemy. Doskonale rozumiem, że nie mamy czasu na zaangażowanie się w pełni w wykonawstwo prac gospodarczo-hodowlanych. Starzejemy się i mamy coraz mniej siły, by uczestniczyć w większości prac, polowaniach, spotkaniach, biesiadach i diabeł wie, w czym jeszcze. Rozumiem też, że w tej sytuacji istnieje pilna potrzeba zakupu siły roboczej (wszak praca jest towarem), którą posłużyć się możemy w realizacji tych zadań, które stały się dla nas uciążliwe, bądź niemożliwe do wykonania. Ale za to trzeba zapłacić. Z własnej kieszeni. W obecnej sytuacji na rynku pracy nie powinno być problemu z zatrudnieniem dwóch młodych, zdrowych mężczyzn do pracy na ustalonych warunkach, do sprawowania codziennej troski o obwód. Od kwietnia do końca października, na pół, lub trzy czwarte etatu. Wiemy doskonale jaka jest pracochłonność realizowanych przez nas obowiązków i wiemy jakie są stawki za pracę. O ileż łatwiej jest zorganizować pracę dla dwóch, trzech osób i rozliczyć je z niej, niż organizować spędy myśliwych do budowy zwyżki, przy której trzech pracuje, a inni kibicują, bo nie wiedzą, jak trzyma się młotek? Znam takie przypadki, w których budowa jednej zwyżki pochłonęła 70 roboczogodzin, zamiast trzech. Nie będę przedstawiał szczegółowego rozliczenia, po ile trzeba się „zrzucić” na takie rozwiązanie, bo to trywialnie proste zadanie rachunkowe. A gdyby tak dogadało się dwa, trzy sąsiadujące ze sobą koła łowieckie, to można, jak się wydaje, założyć firmę obsługującą łowiectwo na wzór ZUL-ów (Zakład Usług Leśnych), które wykonują zadania leśnictw i nadleśnictw w sposób lepszy, niż wcześniej etatowi drwale i pilarze? Gotów jestem przedstawić swojemu kołu szczegółowe rozliczenie kosztów takiego przedsięwzięcia i korzyści z niego płynących. I nie bolała by mnie głowa, ze muszę to i owo, co zaplanował łowczy, bo tego akurat nie umiem, a to mi się nie chce, a na to jest za mało czasu…itd. A w okresie późnej jesieni i zimą zawsze jesteśmy częściej w obwodzie w grupie, łatwiej wtedy o dojazd, transport karmy, soli i czegoś tam jeszcze.
Mówię o tym dlatego, że jesteśmy organizacją dużą, na swój sposób silną, a jednocześnie tak słabo przystosowalną do zmian, jakie zachodzą w naszym społeczeństwie. Wszak oportunizm, to nie jest, jak sądzą niektórzy, skłonność do stosowania oporu we wszelkich działaniach, a wręcz coś odwrotnego. To zdolność przystosowywania się do zaistniałej sytuacji. Może mieć oczywiście zarówno pozytywne, jak i negatywne zabarwienie, ale to jest już sprawa socjologii. A tej odrobiny oportunizmu, w dobrym tego słowa znaczeniu nam brakuje. Od góry do dołu. Póki co, mamy pudernicę! Tylko pudru już w niej niewiele.